piątek, 5 września 2014

Emilcin – w obronie zdrowego rozsądku



Choć za kilka tygodni minie rok od publikacji mojej książki „Tajne operacje. PRL i UFO”, to nie milkną jej echa. Zaledwie kilka dni temu Autorka bloga „Książkowy świat Angeli” zamieściła jej pochlebną recenzję:
Również kilka dni temu bardzo ciekawy materiał w sprawie Emilcina wysłał mi Krzysztof Drozd z Lublina, którego przedstawiać chyba nie muszę. Krzysztof wspierał mnie przez wiele miesięcy mojego emilcińskiego śledztwa i tylko dzięki jego pomocy, tak daleko zaszedłem.
Poniżej przytaczam w całości materiał otrzymany od Krzysztofa.
*   *   *
Powracający w wypowiedziach Observatora na forum INFRA temat wcześniejszej (przed 10 maja 1978 r.) znajomości Witka Wawrzonka z rodziną Wolskich, skłonił mnie do zabrania raz jeszcze głosu w tej sprawie.
Observator przychyla się do wniosków Blani, że Wawrzonek nie znał Wolskiego przed 10 maja 1978 roku. Oczywiście wnioski te opierają się wyłącznie na materiałach publikowanych przez Zbigniewa Blanię. Uważam, że wywód Blani to w wielu miejscach gołosłowne zapewnienia. Popatrzmy na niektóre z nich.
Nikt we wsi nie parał się hipnozą i nikt nie widział, by w Emilcinie kręcił się ktoś obcy. Nikt podejrzany nie kontaktował się ani z Janem Wolskim, ani z jego rodziną, a tam gdzie nie ma sprawcy – nie ma i czynu. To jeden z cytatów z Blani przywołany przez Observatora. Co z niego wynika?
Po pierwsze – przytaczanie czyjejś opinii jako argumentu wydaje się chybione, a jeśli już, to popatrzmy na opinie ekspertów, jakie przytacza obszernie Bartek na końcu swej książki, a nie na bliżej nieudokumentowane wnioski przedstawiane przez Blanię. Jeśli już powołujemy się na opracowanie Blani, to powołujmy się na przytaczane przez niego materiały źródłowe (np. zapisy rozmów), a nie na to, co Blania sądził. Inaczej popadamy w to same błędne koło, które sprawiało, że przez kilkadziesiąt lat w sprawie Emilcina nikt niczego nie analizował ani nie kwestionował, zgodnie z zasadą „skoro Blania tak twierdzi, to tak musiało być”.
Po drugie – ze stwierdzenia, że nikt we wsi nie parał się hipnozą nic nie wynika. Nikt nie twierdził i nie twierdzi, że Wolskiego zahipnotyzował jeden z mieszkańców wsi.
Po trzecie – co wynika ze stwierdzenia, że nikt podejrzany nie kontaktował się ani z Janem Wolskim, ani z jego rodziną? W jaki sposób można stwierdzić, że nikt się nie kontaktował? Zabudowania Wolskich położone są na skraju Emilcina i ktokolwiek ich odwiedzał nie musiał paradować przez całą wieś, żeby wszyscy mogli go obejrzeć. Podjechanie autobusem PKS lub tzw. „okazją” na skrzyżowanie drogi Chodel-Opole z Emilcinem nie stanowiło chyba problemu. Pozostawało przejście około 100 metrów, na przestrzeni których albo się kogoś z mieszkańców spotkało, albo nie. Jeżeli ktoś (dajmy na to, Wawrzonek) przyjeżdżał rowerem, sprawa była jeszcze prostsza. Pomiędzy drogą Chodel – Opole a mieszkaniem Wolskiego są jedynie dwa obejścia i śmiem sądzić, że wizyty w zabudowaniach Wolskich wcale nie musiały być dostrzeżone przez mieszkańców wsi. Jeśli Witek Wawrzonek przybywał na rowerze z drugiej strony wsi (od Poniatowej), to jego przejazd mógł być zauważony, ale niekoniecznie musiano widzieć, że zaglądał do Wolskich.
Po czwarte – stwierdzenie, że gdzie nie ma sprawcy – nie ma i czynu jest z gruntu fałszywe. Wprost przeciwnie, w każdej zagadce kryminalnej lub innymi słowy, w każdym śledztwie mamy sytuację odwrotną – jest zdarzenie (czyn) i jego następstwa, a szukamy sprawcy. W przypadku emilcińskim mamy właśnie dokładnie taką sytuację. Mamy zdarzenie i szukamy sprawcy, czyli tak naprawdę wszystko sprowadza się do poszukiwania odpowiedzi na siedem złotych pytań kryminalistyki: co, gdzie, kiedy, jak, za pomocą czego, z jakiego powodu (się wydarzyło) i kto był sprawcą. Odpowiedź na niektóre z tych pytań znamy, innych poszukujemy.
Bartek Rdułtowski sformułował hipotezę, która odpowiada na te pytania i dlatego jest bardziej wiarygodna niż twierdzenie, że przybyli kosmici i z powodów, których nie znamy, poddali badaniom Jana Wolskiego, czy – jak utrzymuje Pan Arek Miazga na forum INFRA – (…) siła za którą stoi zjawisko UFO sprytnie dobiera sobie swoich widzów oraz świetnie nimi manipuluje. To nie jest  argument, którym powinni posługiwać się ludzie, którzy chcą uchodzić za badaczy!
Hipoteza Bartka wyjaśnia, że Wawrzonek (czyli sprawca) na drodze i polanie w Emilcinie (gdzie) w dniu 10 maja 1978 r. około godz. 7.30 – 8.00 (kiedy) z chęci „odegrania się” na Blani (z jakiego powodu) stosując hipnozę (jak) przeprowadził mistyfikację pozorując pojawienie się UFO (co się zdarzyło). Jedyne pytanie, na które nie do końca znamy odpowiedź, to „za pomocą czego” zrealizował swój plan – czy była to „czysta” hipnoza, czy wspomagał ją środkami farmakologicznymi itp.   
Oczywiście, panowie z Infry zaraz napiszą, że mam obsesję na punkcie tajnych służb, szpiegowania, szukania sensacji lub użyją innych równie „mocnych” argumentów, a jak już nie będą wiedzieli co napisać, to nazwą mnie „Droździchą” lub wymyślą inne równie piękne przezwisko. Mogą również złożyć doniesienie na policję, jak doradzali Observatorowi po uwadze Bartka odnoszącej się do jego tożsamości.
Panowie, czy to są argumenty?
Argumentacja „Infran” (a właściwie jedynie Observatora, gdyż inni poprzestają – jak zwykle – na inwektywach) w sprawie znajomości Wawrzonek–Wolscy przed 10 maja 1978 r. z uporem sprowadza się wyłącznie do pamiętania lub nie nazwiska „Wawrzonek” przez  Jana Wolskiego i twierdzenia, że Jan Wolski miał pełne prawo go nie pamiętać. Nie chodzi jednak o nazwisko lecz o osobę! Moim zdaniem, Jan Wolski mógł nie pamiętać nazwiska, ale jest nieprawdopodobne, by nie pamiętał osoby Wawrzonka. Dlatego uważam, że jego zaprzeczenie jest to reakcja kogoś, kto chce ukryć prawdę i nieco „przedobrzył”. Zamiast powiedzieć, „tak, pamiętam tego pana, ale nigdy wcześniej go nie widziałem”, Wolski upiera się, że w ogóle nie wie o kim mowa, nie zna, nie pamięta…
Przypomnę, że w książce Blani, gdzie przytaczana jest rozmowa z Janem Wolskim na ten temat, najpierw pada pytanie a pan zna pana Wawrzonka? (czyli nazwisko), ale po chwili Blania mówi, że był taki z Lublina, wtedy co przyjechał razem ze mną, jak byłem pierwszym razem (str. 136) i dalej: Ten, co ze mną przyjechał, taki niewysoki. Jak tu byłem pierwszy raz, to przyjechałem z takim panem, z którym razem poszliśmy w pole i rozmawialiśmy (str. 137).
Dalej, Kietliński pyta Jana Wolskiego o pierwszą osobę spoza wsi, która przyjechała do niego, a Pan Jan odpowiada, że był tu jakiś tydzień, może więcej po zdarzeniu, ale z uporem podkreśla, że nie wie kto to był i jak się nazywa. Co dziwne, nie wie również, że był to ten sam człowiek, który pięć dni później przyjechał do niego z Blanią! Przede wszystkim ta niepamięć, że chodzi o osobę towarzyszącą Blani podczas pierwszej wizyty jest niewiarygodna!
Zwracam uwagę, że mamy następujący ciąg wydarzeń:
10 maja – incydent emilciński (10 czerwca – Wolski to pamięta);
26 maja – wizyta Wawrzonka – nagranie relacji na magnetofon (10 czerwca – Wolski tę wizytę pamięta);
28 maja – Wawrzonek (wg Blani – str. 89) pisze do Wolskiego list z prośbą o zabezpieczenie śladów i ubrania, które miało przesiąknąć dziwnym zapachem;
31 maja – wizyta Wawrzonka i Blani (10 czerwca – Wolski pamięta Blanię, ale nie pamięta Wawrzonka);
1 czerwca – ponowna wizyta Wawrzonka i Blani (10 czerwca – jak wyżej – Blanię pamięta, Wawrzonka nie);
5 czerwca – Wawrzonek pisze do Blani (reprodukcja listu w książce „Tajne operacje. PRL i UFO” Bartka Rdułtowskiego – str. 364), że dowiedział się przed chwilą od swojej siostry (!), że Wolskich odwiedził ktoś z Opola Lub. i dał im wycinki z gazet dot. UFO; wskazuje to na ciągły przepływ informacji Wolscy–Wawrzonek, a zatem kontakty pomiędzy nimi;
Czy Jan Wolski jest tutaj wiarygodny? Zależy w co się chce wierzyć.
Moim zdaniem teza, że Wawrzonek był jednym z wielu odwiedzających Emilcin ludzi i Jan Wolski go nie zapamiętał, jest nieprawdopodobna.
Pamiętajmy, że przepytywanie Wolskiego przez Kietlińskiego i Blanię o znajomość z Wawrzonkiem ma miejsce (wg Blani) 10 czerwca. Do tego czasu ukazał się w prasie zaledwie jeden artykuł napisany przez Konrada Turowskiego (Kurier Polski, 5 czerwca i przedruki w dniach następnych). W artykule tym nie podano ani nazwiska Jana Wolskiego, ani nazwy wsi, w której mieszkał.
Te informacje Turowski podał dopiero 12 czerwca, co nieco zdenerwowało Blanię, gdyż bał się żurnalistów rodzimych, a szczególnie przeróżnych ufo-bzików, którzy mogliby pojawić się w Emilcinie na skutek doniesień prasowych (Blania, str. 118).
Zbigniew Blania pisze jednak: Na szczęście moje obawy okazały się na wyrost, gdyż ani jedni, ani drudzy nie zlecieli się od razu i mieliśmy spokój przez cały czas dochodzenia. Tylko raz musiałem przegonić dwoje dziennikarzy, zaś ufo-entuzjaści, nazywający siebie badaczami lub ufologami, oraz rozmaici wariaci zaczęli przyjeżdżać do Emilcina znacznie później (str. 118).
Wynika z tego, że do 10 czerwca raczej tłumy się przez Emilcin nie przewijały. Jeśli już ktoś był, o czym wspomina Józef Wolski, to zapewne nie były to osoby z magnetofonami (jak Wawrzonek) i nie pisały listów do Wolskiego z prośbą o zabezpieczenie śladów (jak Wawrzonek).
Dodatkowo, z listu Wawrzonka do Blani wynika, że istniał jakiś kontakt między Wawrzonkiem a Wolskimi, skoro Witek wiedział i donosił o tajemniczych gościach, którzy dostarczyli Wolskim wycinki prasowe o UFO, o czym miała powiedzieć mu jego siostra.
Zatem, w przeciągu dwóch tygodni pomiędzy 26 maja a 10 czerwca mamy co najmniej pięć (!) kontaktów pomiędzy Wawrzonkiem a Wolskimi (26 maja, 28 maja – list, 31 maja, 1 czerwca, 5 czerwca - bezpośredni lub przez siostrę).
Poza tym trzeba pamiętać, że Witek Wawrzonek był bardzo charakterystyczny. Przepraszam, że nie podaję szczegółów, ale naprawdę uważam, że nie powinienem pisać o co chodzi. Dociekliwych odsyłam (jeśli jest to gdzieś do znalezienia) do filmu telewizyjnego, jaki powstał w związku z II Zjazdem Ufologicznym w Szczecinie. Akurat tam pewną bardzo charakterystyczną cechę Witka wyeksponowano w sposób niedopuszczalny i karykaturalny.
Swoją drogą ciekawa jest zarówno sprawa owego zapachu siarki, którym rzekomo przesiąknąć miało ubranie Jana Wolskiego, jak i listu, który wysłać miał do Pana Jana Witold Wawrzonek.
O ile list z 5 czerwca jest reprodukowany w książce Bartka Rdułtowskiego, to o liście Witka Wawrzonka do Jana Wolskiego, wysłanym podobno 28 maja, wspomina tylko Zbigniew Blania w „Zdarzeniu w Emilcinie” na str. 89. Bodajże jedynie w tym miejscu. O liście tym nic nigdy nie pisze Witek Wawrzonek. Brak samego listu, jak i jego następstw. Jakie ślady miał niby zabezpieczyć Jan Wolski, skoro dwa dni wcześniej Wawrzonek był na miejscu i żadnych śladów nie widział, a przynajmniej o nich nie wspomina, a i z relacji innych osób wynika, że zatarły się one z upływem czasu.
Jedyne zresztą materialne ślady, o jakich możemy mówić, to odciski buta w kilku miejscach na polanie i w jej okolicy. Smugi w mokrej trawie, które wskazywały drogi przemieszczania się jakichś osób, z natury rzeczy musiały zniknąć, gdy słońce przygrzało i trawa wyschła.
Józef Wolski i kilka innych osób stwierdza, że ślady buta widziało. Milicjanci, którzy byli na miejscu utrzymują, że żadnych śladów, prócz 20 m2 wyjedzonej trawy, nie było. Relacje milicjantów są w tym, zakresie konsekwentne. W reportażu Małgorzaty Sawickiej „Łąka na skraju Wszechświata” utrzymują, że było tylko widać, że koń się pasł. Po 35 latach Lucjan Piłat zdecydowanie podtrzymuje te słowa. Twierdzi, że jeździł do Emilcina sam, choć z kolei Leszek S. Konarski w swoim artykule „Na tropach UFO” opublikowanym w milicyjnym piśmie „W Służbie Narodu” podaje, że wysłano tam dwóch funkcjonariuszy – Bronisława Ciubę i Lucjana Piłata. Nie żyje już Bronisław Ciuba, podobnie jak i Stanisław Plis, kierownik Komisariatu w Opolu Lubelskim, który podejmował decyzję o wysłaniu milicjantów do Emilcina, trudno więc poddać te twierdzenia dalszej weryfikacji, choć rozbieżności pomiędzy tym, co mówiono kiedyś i teraz, nie ma. W śledztwie Bartka został odnaleziony nowy świadek, Ryszard Ceglarski, technik kryminalistyki, który utrzymuje, że był na miejscu z całą ekipą, aby zabezpieczyć ewentualne ślady, których jednak nie było.
Zatem, co do tego zarówno Lucjan Piłat, jak i Ryszard Ceglarski są absolutnie zgodni – nie było w Emilcinie żadnych śladów, które można by było zabezpieczyć.
Dlaczego mamy nie wierzyć relacjom milicjantów, którzy utrzymują, że nie było czego zabezpieczać na miejscu zdarzenia, a wierzyć Blani, który twierdzi, że nie chcieli śladów oglądać? Po co wysłano ekipę techniki kryminalistycznej? Po to, żeby nie chcieli zrobić tego, po co ich wysłano?
Nawiasem mówiąc, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna możliwość interpretacji opowieści Lucjana Piłata o jego wyjeździe do Emilcina razem z Blanią, który ponoć jechał tam wówczas pierwszy raz. Być może nie był to Blania, ale Konrad Turowski, który również był z Łodzi (Piłat nie bardzo pamięta nazwisko, ale pamięta, że był to ktoś z Łodzi) i po wstępnych informacjach Blani, jak rasowy reporter, podjął trop i – jak podaje Blania – ustalił świadka i miejsce, co opublikował 12 czerwca w Kurierze Polskim. Zgadza się wówczas liczba wyjazdów do Emilcina, jaką podaje Lucjan Piłat – pierwszy, dla sprawdzenia plotek, drugi – z Konradem Turowskim, trzeci – z Leszkiem Konarskim.
Wracając do listu Wawrzonka z 28 maja – być może był on kolejną „zagrywką” Witka, który ciągle dbał o nowe tropy w sprawie emilcińskiej. Już to opowiadał o rzekomych kłusownikach z Chodla, którzy mieli widzieć „latającą skrzynię” (Blania, str. 219), już to odwiedzały go tajemnicze dzieci, które zabrały jeszcze bardziej tajemniczą blaszkę (tamże, str. 218-219), już to podrzucał temat zielonoskórych istot w okolicy miejscowości Piaski (Blania, str. 218)… Sprawa jest o tyle tajemnicza, że w żadnym znanym mi nagraniu relacji Wolskiego, ani nigdy podczas rozmów bezpośrednich, Jan Wolski nie mówił o zapachu siarki, którym miało przesiąknąć jego ubranie.
Potwierdza to również Józef Wolski, syn Jana Wolskiego, który w nagraniu, jakie można znaleźć w Internecie, „Nautilus Radia Zet - UFO w Emilcinie”, pytany przez Roberta Bernatowicza: Czy w środku tego pojazdu był jakiś zapach? Czy pana ojciec coś zapamiętał? odpowiada: Ojciec to nie mówił o zapachu, o niczym w tym pojeździe (…).
Zauważmy, że Wawrzonek cały czas dba o podtrzymywanie historii emilcińskiej, podpowiadając nowe tropy, wskazując nowych i jednocześnie trudnych do ustalenia świadków, wyjaśniając różne wątpliwości (np. on jedyny utrzymuje, że w tym rejonie istniał zwyczaj wsiadania na furmankę bez pytania, który to zwyczaj musieli chyba znać „ufonauci”, skoro tak właśnie postąpili; swoją drogą, Blania nie sprawdził, czy takie postępowanie w tym czasie i w tych okolicach było rzeczywiście normą.
Widać, przynajmniej ja to tak widzę, że Witek Wawrzonek, choć przez czas śledztwa Blani nie pojawia się „oficjalnie” w Emilcinie, to cały czas jest w pobliżu i „trzyma rękę na pulsie”.
Argumenty Blani, że z taśmy Wawrzonka widać, że wcześniej się z Wolskim nie znali, gdyż potrzeba by pary dobrych aktorów, żeby tak to odegrać i dalej: nie wyglądało to na zmowę (Blania, str. 99), tak naprawdę również o niczym nie świadczą.
Słuchałem taśmy z pierwszej rozmowy Wawrzonka z Wolskim. O zmowie w ogóle nie mówmy, bo jeśli to był spisek, to tylko Wawrzonek był spiskowcem, a Wolski niczego nie musiał udawać. Pisałem już, że byłem kilkakrotnie w Emilcinie z Wawrzonkiem i o ile z Józefem Wolskim byli po imieniu, to z Janem Wolskim Witek był na „pan”. Jeśli znali się wcześniej z synami Jana Wolskiego, to nie oznacza, że z nim samym był jakiś stosunek poufałości, choćby z powodu  zbyt wielkiej różnicy wieku. Nawet przy wódeczce, a była i taka okazja, Jan Wolski dla Witka zawsze był „panem”, choć działo się to już kilka lat po samym zdarzeniu i w tym czasie bliskie stosunki Wawrzonka z Wolskimi są poza dyskusją. Poświadcza to również kartka z życzeniami z 1987 roku  – „życzy dla całej Pańskiej Rodziny” pisze Jan Wolski do Witka Wawrzonka (Rdułtowski, str. 555).
Observator w swoim poście na forum INFRA pisze: Ponadto warto zwrócić uwagę na fakt, że kiedy Wolski mówi o książeczce zostawionej przez Wawrzonka, to zarówno on jak i jego synowie wyrażają się o nim jako nieznajomym: ten pan, temu panu. To nie do końca prawda. W przytoczonym przez Blanię dialogu (str. 137) tylko Jan Wolski mówi o Wawrzonku „pan” i to on przytacza słowa swojego syna Edwarda, który miał pytać gdzie to ta książeczka, którą ten pan zostawił. Jednak, czy to dokładny cytat wypowiedzi Edwarda, czy Jan Wolski tak powiedział, bo sam był z Witkiem „na pan”, tego nie wiemy. Józef Wolski mówi o Wawrzonku bezosobowo: No, był później z panem Blanią i dalej mówię, że ten taśmę ma, to niech się do niego zgłoszą (Blania, str. 141).
W sprawie znajomości Wawrzonka z Wolskimi można zadać po raz kolejny jeszcze jedno, retoryczne pytanie – dlaczego przeciwnicy hipotezy Bartka Rdułtowskiego odrzucają świadectwo żony Witka Wawrzonka, a wszystko, co pisze Blania uznają za święte i nienaruszalne?
Na koniec jeszcze słowo w powracającej kwestii, czy Witek Wawrzonek był ufologiem, choć spór to tylko o zasadę, bo merytorycznie żadnego znaczenia nie ma.
Nie będę powtarzał argumentów, które już padały, a które jednoznacznie świadczą, że Witka Wawrzonka można za „ufologa” uważać. Zamiast tego dołączam kilka dokumentów wskazujących na Jego czynny udział w poszukiwaniach i rejestracji przypadków obserwacji:






I jeszcze cytat. Krzysztof Piechota, Bronisław Rzepecki, „UFO nad Polską”, Nolpress, Białystok 1996, na str. 6-7 piszą: Nie sposób tutaj nie wspomnieć i zarazem gorąco podziękować naszym wspaniałym kolegom: Emmie Popik z Gdańska, (…) Andrzejowi Chudzikiewiczowi z Rzeszowa, (…) Lechowi Galickiemu ze Szczecina,(…) Bogdanowi Grzywnie z Łodzi, Ireneuszowi Hurijowi z Wrocławia, (…) Robertowi Leśniakiewiczowi z Jordanowa, Andrzejowi Remleinowi z Chełmży, (…) Witoldowi Wawrzonkowi z Lublina oraz wielu innym głęboko zaangażowanym osobom, które krocząc tą samą ścieżką wnosili własne pomysły i dokonania tworząc zręby polskiej ufologii (…).
 Krzysztof Piechota  i Bronisław Rzepecki, których przedstawiać chyba nie trzeba, stawiają Witka Wawrzonka obok najbardziej znanych i zaangażowanych przedstawicieli polskich ufologów lat 70-tych i 80-tych, piszą, że tworzył on zręby polskiej ufologii i wyrażają swe uznanie.
Cóż sądzi natomiast Pan Arek Miazga? Na forum INFRA pisze: „Wiesz Rdułtowski goloryfikuje Wawrzonka jako wybitnego ufologa przytaczając jego teksty czy zdjęcia ze spotkań ufologicznych, ale  Pan Drozd/Rdultowski nie rozumie tego, że nadal nie jest  z krwi i kości wartościowym ufologiem.
Do sytuacji, jaka powstała po publikacji Bartka Rdułtowskiego bardzo pasują słowa z niezmiernie ciekawego i wyważonego artykułu Mariusza Ziomeckiego „Emilcin, UFO i ufolodzy”, opublikowanego w „Kulturze” z 5 listopada 1978 r. (podaję za „Tajne operacje. PRL i UFO”, str. 100-109): Pisząc o rzeczach, które praktycznie obrażają naszą inteligencję, ufolodzy są żywotnie zainteresowani w prawdziwości tych – najczęściej uzyskanych z drugiej ręki – rewelacji, w przeciwnym wypadku grozi im odwet publiczności upokorzonej własną łatwowiernością i zaszeregowanie do kategorii kosmicznych maniaków, nie mówiąc już o morderczej reakcji środowisk naukowych. Dlatego można sobie wyobrazić sytuację, w której słynni ufolodzy, jak A. Hynek czy J. Vallée, trafiwszy na trop naturalnego wyjaśnienia fenomenu „latających spodków”, mogliby wstrzymać się przed jego opublikowaniem.
Ufolog musi wierzyć w UFO, gdyż sama praca nie kompensuje wszystkich przykrości; stawia więc na tę jedną kartę, co z kolei odciska się na wynikach jego prac badawczych. [Podkreślenia moje – KD]
Przy tym wszystkim, tym bardziej chciałbym wyrazić uznanie Observatorowi, który obecnie jako jedyny na forum INFRA posługuje się źródłami i argumentacją. Aczkolwiek nie zgadzam się z wnioskami, które wyciąga, to przynajmniej możemy prowadzić dyskusję na argumenty, a nie – jak z innymi „aktywistami” tego forum – na wyzwiska. A przecież o to chodzi, by argumentować, bo może z tego wyłaniać się będzie nowy obraz interesującego zdarzenia w Emilcinie, czymkolwiek ono było.
Krzysztof Drozd

*   *   *

Od siebie chciałem jeszcze zachęcić wszystkich do zapoznania się materiałem, jaki wraz z Krzysztofem nagrałem w lipcu tego roku w Emilcinie.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Na progu nieznanego czy głupoty?



Gdy rozpoczynałem moje zmagania z tajemnicą zdarzenia w Emilcinie, do głowy mi nie przyszło, że moje odkrycia i raport ze śledztwa zamieszczony na łamach książki „Tajne operacje. PRL i UFO” doprowadzą część osób związanych z polskim środowiskiem ufologicznym i parapsychologicznym do histerii. Nie spodziewałem się również, że osoby, które latami chytrze i niemal za darmo lansowały się medialnie na tajemnicy zdarzenia w Emilcinie, NIE ROBIĄC PRZY TYM DOSŁOWNIE NIC, ABY OWO ZDARZENIE WYJAŚNIĆ, w odpowiedzi na przedstawione przeze mnie fakty, będą pisać na mój temat prostackie paszkwile.
O zdarzeniach tych pisałem już w kilku wpisach na moich blogu, m.in.:

Niedawno nastąpiła kolejna odsłona tego żenującego przedstawienia, które zamiast NA PROGU NIEZNANEGO stoi NA PROGU GŁUPOTY, a w zasadzie to próg ten już przekroczyło.
Zostałem wywołany do tablicy przez niejakiego Bartosza Rdułtowskiego – „pisarza i zawodowego demaskatora wszystkich i wszystkiego” i czuję się w obowiązku napisać dwa słowa na temat tego człowieka i jego działalności – tymi słowy swój paszkwil na temat mojej osoby zaczyna Pan Marcin Mizera.
W środowisku ufologicznym osoba tyleż kojarzona, co unikana. Najlepszym wyrazem stosunku części ufologów do Pana Mizery była historia sprzed kilku lat, gdy za pisanie infantylnych historyjek o UFO oraz próbę lansowania się na nich, Pan Marcin Mizera z wielkim hukiem wyleciał z jednej z polskich organizacji ufologicznych. Nie tracąc wiary w swoje zdolności nabierania ludzi na efekty rzekomo prowadzonych przez siebie badań zjawisk paranormalnych i UFO, Pan Mizera założył swój własny jednoosobowy portal NA PROGU NIEZNANEGO. W efekcie mógł z dnia na dzień tytułować się dumnie jako: redaktor naczelny serwisu Projekt NPN.
Wróćmy jednak do „rewelacji” Pana Marcina Mizery. Lista szykan i kłamstw jakie przedstawił pod moim adresem jest długa. Całość tego materiału Czytelnik chcący sobie wyrobić obiektywne zdanie znajdzie tu:
A teraz długa lista faktów, o których Pan Mizera najwyraźniej zapomniał wspomnieć w napisanym na mój temat paszkwilu, zastępując je zmyślonymi przez siebie epizodami.
Niewątpliwie, to Pan Mizera był osobą, dzięki której 1 lutego 2013 roku dowiedziałem się, że Zbigniew Blania miał siostrę. Oczywiście w dalszym toku śledztwa informację tę przekazało mi jeszcze kilka innych osób. Jak się później okazało, dotarcie do Pani Kingi i uzyskane od niej archiwum Zbyszka Blani było prawdziwym przełomem w moim śledztwie. Pan Marcin Mizera nie dysponował jednak nawet telefonem do Pani Kingi! Takowy posiadał jego znajomy, z którym mnie skontaktował. Tak naprawdę to ów znajomy był osobą, dzięki której uzyskałem kontakt z siostrą Zbigniewa Blani. A jednak, czując się zobowiązanym, obiecałem Panu Mizerze, że jak tylko książka się ukaże, będzie mógł jako pierwszy przeprowadzić ze mną wywiad na jej temat. Było to dla mnie sensowne również dlatego, że Marcin Mizera mieszka w Puławach – czyli niezbyt daleko od Emilcina – i już kilkukrotnie organizował spotkania dotyczące tego zdarzenia, a także pisał o nim artykuły. Zdawał się zatem być osobą, która do wywiadu ze mną podejdzie rzetelnie i profesjonalnie, która zrozumie, jak wiele nowego wnosi do sprawy zajścia w Emilcinie moja książka. Niestety rzeczywistość okazała się zgoła odmienna.
8 października 2013 roku – kilkanaście dni po tym, jak Pan Mizera otrzymał ode mnie książkę „Tajne operacje. PRL i UFO” – napisał do mnie wiadomość na Facebooku, że już ją przeczytał i możemy zaczynać wywiad. Chwalił też moją publikację pisząc, że uważa ją za bardzo ciekawą, wartościową i potrzebną, ale z moją hipotezę się nie zgadza (do czego oczywiście miał i ma nadal pełne prawo!). Rozpoczęliśmy luźną rozmowę na facebookowym komunikatorze. Nagle Pan Mizera zadał mi pytanie, które wprawiło mnie w osłupienie. Spytał mianowicie, czy Witold Wawrzonek żyje? Pytanie brzmiało tak irracjonalnie i głupkowato, jakby ktoś po oglądnięciu Titanica (w reżyserii Jamesa Camerona) zapytał, czy w filmie grał Leonardo DiCaprio? Wszak Witold Wawrzonek był w mojej książce postacią niemal kluczową i czytając ją, nie można było przegapić faktu, że już od dawna nie żyje! Było to zwyczajnie niemożliwe!
Ponieważ bardzo nie lubię czytać opinii o książkach wypisywanych na forach lub w gazetach przez osoby, które ich nie czytały, tym bardziej nie mogłem przejść obojętnie nad tym, że dziennikarz rzekomo żywo zainteresowany ufologią i Emilcinem, lansujący się w tym temacie na autorytet, usiłuje przeprowadzić wywiad nie przeczytawszy książki, o której ma dyskutować. Było to zachowanie ze wszech miar amatorskie, o braku kultury nie wspomnę. Jednym słowem z wywiadu zrezygnowałem. Pozostał niesmak i wrażenie, że Pan Marcin Mizera podejmuje się pisania na tematy zjawisk paranormalnych lub organizowania spotkań autorskich (np. z Igorem Witkowskim) tylko dlatego, że są medialne i mogą podnieść słupki jego popularności. Bo same sweet focie zamieszczane nagminnie przez Pana Mizerę na jego profilu facebookowym w jego przypadku na pewno wzrostu popularności nie przyniosą.
Przez kilka dni Marcin Mizera nie mógł pogodzić się z faktem, że zrezygnowałem z wywiadu. Niczym pozbawiony lizaka uczniak prosił, abym jednak zmienił zdanie. Gdy prośby nie pomogły, próbował kłamać, że przegapił wątek o śmierci Witolda Wawrzonka w mojej książce. Potem tłumaczył się, że chciał sprawdzić jak ja zareaguję na tego typu prowokacyjne pytanie. A nos mu rósł i rósł… Zdania nie zmieniłem i do wywiadu nie doszło.
Minęło kilka miesięcy. Zbliżał się 10 maja 2014 roku i 36 rocznica zdarzenia w Emilcinie. Rocznica szczególna, bo pierwsza, gdy już było wiadomo, że historia o podlubelskim UFO była sprytną mistyfikacją. Wtedy też podjąłem decyzję, że dam Panu Mizerze drugą, ostatnią szansę. Ale na zupełnie innych niż wcześniej warunkach. Przy pierwszym wywiadzie, tym z października 2013 roku, zadecydowałem, że pytania nie mogą dotyczyć samego rozwiązania zagadki – aby nie odbierać Czytelnikowi zaskoczenia, jakie niesie lektura książki. Tym razem takie ograniczenie nie było już konieczne.
4 maja 2014 roku odezwałem się do Pana Mizery na facebooku. Pisałem m.in.
(…) mam propozycję. Myślę uczciwą i mogącą do tematu coś wnieść. Książka jest już znana, wiele osób ją czytało, nie jest też tajemnicą, jakie jest wyjaśnienie zaproponowane przeze mnie. Za 6 dni jest 36 rocznica zdarzenia (dla mnie mistyfikacji, dla Pana autentycznego kontaktu z CZYMŚĆ). Od siebie przygotowuję na ten temat dwa dość obszerne wpisy na mojego bloga. Ale po lekturze forum INFRA mam pomysł na coś jeszcze. Propozycja jest taka. Proszę spróbować kilkunastoma pytaniami podważyć moją wersję wypadków. Będzie to wywiad – dyskusja. Rodzaj potyczki. Z chęcią takową z Panem podejmę. Pana pytania mogą być obszerne. W efekcie czytelnik wywiadu otrzyma (wreszcie) dwie linie argumentów. Plusem będzie to, że na logiczne argumenty nie będzie uników w styku „Van to Rdułtowski” (uśmiałem się – szczerze!). Proszę się spokojnie zastanowić. Jeśli ma Pan urazę lub jest Pan zajęty, to zrozumiem. Wywiad ma być autoryzowany, ale to już mamy ustalone. Może go Pan zamieścić na swojej stronie 10 maja – w rocznicę. Powinnyśmy zdążyć. Jestem zatem w sprawie Emilcina-Goliny-Przyrownicy do Pana dyspozycji. Proszę mi dać jutro do wieczora znać – czy jest Pan zainteresowany. Pytania – byłoby dobrze – gdybym dostał do wtorku – do wieczora. Bo w czwartek w południe jadę do Siedlec.
Aby czytelnik miał wyobrażenie o tym, jak „rzetelnie” opisał te wydarzenia Pan Mizera, poniżej przytaczam fragment jego paszkwilu:
Kolejny raz Rdułtowski dał o sobie znać już jakiś czas po wydaniu swojej książki. Napisał do mnie prosząc o przeprowadzenie z nim wywiadu o tym, jak to „zdemaskował” i „obnażył” przypadek z Emilcina itd. Żalił się również, że teoria, którą lansuje – wg niego przecież taka logiczna i spójna – nie znajduje jednak uznania u pasjonatów oraz osób zajmujących się zagadnieniem UFO.
Dlatego też Rdułtowski uznał, że dobrze będzie, jak przeprowadzę z nim wywiad, który – jak sobie zażyczył – miał się ukazać na łamach serwisu Projekt NPN dokładnie w rocznicę emilcińskich wydarzeń, czyli 10 maja br. W materiale miał ostatecznie „dokopać” nie chcącym go zrozumieć polskim ufologom, wyjaśniając „wszystko”.
Szkoda, że Pan Mizera zamiast pochwalić się tym, jak to w październiku zrezygnowałem z wywiadu z nim, wolał konfabulować o jakimś żaleniu mu się czy też dokopywaniu komuś. Cóż za „rzetelność”…A nos wciąż rośnie i rośnie!
Wróćmy do historii. A w tej jedno stało się 4 maja 2014 roku jasne – rzuciłem Panu Mizerze rękawicę, wyzywając go na intelektualny pojedynek w sprawie Emilcina. Odpisał niemal od razu, że jest zainteresowany, ale wywiad ma się również ukazać na mojej stronie autorskiej. Jak widać, Pan Mizera liczył, że z pojedynku wyjdzie zwycięsko. Zgodziłem się. Ustaliliśmy, że pytania dostanę następnego dnia po południu.
Mijały jednak dni, a pytań nie było. 8 maja 2014 roku wyjeżdżałem na dwa dni do Siedlec, gdzie zostałem zaproszony na konferencję w sprawie historii niemieckich prac nad rakietami V-2 na polskich ziemiach. Tak więc jeśli chciałem zrobić wywiad na 10 maja, to pytania musiałem dostać najpóźniej 7 maja rano. Gdy ów dzień nadszedł, a ja mimo kilku kolejnych zapewnień Pana Mizery wciąż ich nie miałem, postanowiłem zadzwonić i sprawę wyjaśnić. Nie chodziło tu już nawet o niesłowność i nierzetelność, z której Pan Mizera był mi od jakiegoś czasu znany. W międzyczasie przyszedł mi bowiem do głowy jeszcze inny pomysł. Otóż jadąc do Siedlec postanowiłem wpaść do Puław. Umówiłem się tam na krótki wywiad o zdarzeniu w Emilcinie z redaktor Sylwią Weremczuk, która pracuje w Telewizji Kablowej Puławy. Podobne spotkanie postanowiłem zaproponować Panu Mizerze. Jednak w trakcie naszej krótkiej rozmowy telefonicznej doszło do dość szokującej sytuacji. Otóż Pan Mizera zaproponował mi, abym sam sobie napisał pytania do wywiadu. Jednym słowem rejterował z pojedynku intelektualnego, jaki mu zaproponowałem w kwestii Emilcina. Muszę przyznać, że postawa Pana Mizery bardzo mnie rozczarowała. Co za cykor – pomyślałem.
Jeżeli zatem Pan Mizera pisze w swoim paszkwilu że wymyśliłem sobie, że sam napiszę pytania i na nie odpowiem – to ja z całą mocą podkreślam, że była to nie moja tylko Pana Mizery inicjatywa. I choć było to ustalenie przeprowadzone telefonicznie, to z późniejszej naszej korespondencji na Facebooku jasno to wynika. Radzę Panu Mierze o tym pamiętać, zanim zacznie znowu pisać kolejne zmyślenia (a może urojenia), po których rośnie mu nos.
Po zakończeniu rozmowy, zasiadłem do pisania wywiadu. Było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, ale żywo wkomponowywało się w historię UFO z Emilcina. Wszak nie kto inny, jak Zbigniew Blania, niejednokrotnie pisał wywiady sam ze sobą, gdyż wiedział, że część dziennikarzy zwyczajnie je spartaczy. Wieczorem 7 maja „wywiad” był gotowy. Oczywiście nie był on już żadną formą intelektualnego pojedynku… Takowy postanowiłem stoczyć z Panem Mizerą przed kamerą w trakcie spotkania.
Wieczorem poinformowałem Pana Mizerę, że wywiad jest gotowy. Przed wysłaniem zaznaczyłem, że ewentualne zmiany w tekście muszę autoryzować. Chciałem mieć pewność, że Pan Mizera nie powycina jakiś niewygodnych dla niego fragmentów. Moje zaufanie do jego rzetelności i uczciwości było już na tym etapie znajomości zerowe! Gdy materiał został wysłany otrzymałem odpowiedź, która wprawiła mnie w osłupienie. Pan Mizera pisał, że napisze swoje pytania, a z moich weźmie jedno. Nie miałem już wątpliwości, dlaczego praktycznie nikt z Panem Mizerą nie chce współpracować. Człowiek okazał się być zupełnie niepoważny.
8 maja o 9.30 rano dostałem pytania autorstwa Pana Mizery. Przeczytałem je i załamałem ręce. Wiedziałem już, że pomysł pojedynku intelektualnego z twórcą portalu NA PROGU NIEZNANEGO był tragiczną pomyłką. Nadesłane pytania świadczyły o tym, że Pan Mizera nie jest dla mnie żadnym partnerem do intelektualnej potyczki, że w kwestii Emilcina nie ma nic rozsądnego do powiedzenia. Kilku obeznanych w temacie znajomych skwitowało jego pytania pracą na intelektualnym poziomie dziesięciolatka. Najbardziej zdziwiło mnie jednak pytanie, w którym Pan Mizera nawiązywał do historii zmyślonego przez siebie artykułu o tzw. „latających trumnach z gromnicami” – o czym wspomnę dalej. Trzeba mieć coś nie tak z „interfejsem”, aby zadawać pytanie, w którym samemu strzela się sobie w stopę – myślałem. Z drugiej strony wiedziałem, że jeśli na pytania nie odpowiem, to „badacz nieznanego” ogłosi wszem i wobec, że jego pytania mnie zagięły.
Po kilkugodzinnej ostrej wymianie „uprzejmości” stanęło na tym, że na pytania odpowiem po powrocie z wyjazdu. W międzyczasie mieliśmy się spotkać w Puławach i zrobić materiał TV. Ale, wbrew obietnicom, Pan Mizera ponownie zrejterował i nie dał w umówionym czasie znaku życia. Na szczęście nie wszyscy są dyletantami. Pani Sylwia Weremczuk okazała się w pełni profesjonalistką. Wieczorem 8 maja 2014 roku nagraliśmy wywiad, który kilka dni później został wyemitowany. Nosił on tytuł UFO W EMILCINIE ZAGADKA ROZWIĄZANA. Tak pracują zawodowcy.
Po powrocie z Siedlec, Puław i Emilcina (gdzie również zaglądnąłem 9 maja 2014 roku) odpowiedziałem na infantylne pytania puławskiego badacza zjawisk paranormalnych. Gdy Pan Mizera je otrzymał, zaproponował mi, że wywiad może ukazać się na łamach miesięcznika „Czwarty Wymiar”. Odmówiłem jednak. Stanęło na tym, że następnego dnia otrzymam wywiad do autoryzacji. Podobnych obietnic Pan Mizera złożył mi na przestrzeni kolejnych 17 dni jeszcze ponad dziesięć. W końcu 31 maja 2014 roku stwierdziłem, że szkoda mi już czasu na kontakt z kimś tak niepoważnym i definitywnie zakończyłem z Panem Marcinem Mizerą moją współpracę.
O tym, co działo się później już pisałem na moim blogu. Cytowany przeze mnie w odcinkach wywiad, jaki przeprowadził ze mną „pewien badacz zjawisk paranormalnych” był właśnie niedoszłym wywiadem Pana Marcina Mizery. Gdy kilka tygodni temu opisywałem historię tego wywiadu na moim blogu, postanowiłem pominąć jedno z pytań, które  niechybnie na Pana Mizerę by Czytelnika naprowadziło. Chciałem, aby jego osoba została anonimowa. Obecnie czuję się już z tego obowiązku zwolniony. Tym samym mogę zamieścić pytanie dotyczące zmyślonych przez Pana Mizerę relacji o tzw. „latających trumnach z gromnicami”.
Marcin Mizera: Panie Barku, w takcie mojej pracy udało mi się dotrzeć do historii (opowiadanych przez starszych mieszkańców okolicy) dotyczących obiektów w kształcie trumny z czterema gromnicami, które miały być tutaj obserwowane już przed II wojną światową. Czy nie widzi Pan analogii do wyglądu pojazdu opisywanego przez Wolskiego?
Oto moja odpowiedź: Panie Marcinie. Gdy prowadziłem śledztwo emilcińskie sam zapytałem Pana o takie poprzedzające incydent w Emilcinie relacje z tego terenu. Wówczas wysłał mi Pan link do artykułu na ich temat. Poprosiłem Pana wtedy o umożliwienie mi kontaktu z autorem tego materiału, gdyż poprzez niego chciałem dotrzeć do świadków. Na podesłanym mi przez Pana artykule, opublikowanym w Internecie, widniało nazwisko autora: Tomasz Mróz. Dowiedziałem się od Pana, że to pseudonim. Dwukrotnie później dopytywałem się, czy Tomasz Mróz to Pan. Odpowiedzi do dziś nie uzyskałem. Więc na Pana pytanie odpowiem tak: jeśli ktoś chce, aby brać poważnie relacje o jakichś „latających trumnach”, to nie może utrudniać dostępu do świadków owych relacji. Nauka polega na wzajemnym weryfikowaniu się. Bardzo chętnie wsiądę w samochód i pojadę do osób, które opowiedziały te fantastyczne historie i je zweryfikuję. Na razie trudno mi zabierać w tej kwestii głos, bo świadkowie jak i autor artykułu na ten temat są anonimowi. Czyli żadnej weryfikacji się nie poddają.
Do dziś nie wiem, na co liczył pan Marcin Mizera zadając mi pytanie o zmyślone przez siebie relacje, które pod pseudonimem Tomasz Mróz opublikował na własnym portalu. Nie wiem również na co liczył, kłamiąc wielokrotnie w swoim paszkwilu na mój temat.
Wiem natomiast, że Pan Mizera nie może sobie wybaczyć faktu, że pomógł mi w moim śledztwie informując mnie o istnieniu siostry Zbigniewa Blani. Bardzo dobitnie świadczy o tym ten fragment jego wypowiedzi: Do końca nie wiedziałem, o czym będzie ta książka, gdy Rdułtowski pisał do mnie wiadomości z prośbami o informacje i namiary na osoby związane ze sprawą. Wtedy pomogłem. Teraz już bym tego nie zrobił.
Oczywiście, że Pan Mizera nie wiedział o czym będzie moja książka. Bo nie miał prawa wiedzieć! Nigdy nie należał on do osób, do którym miałem zaufanie. Od początku mojego śledztwa w sprawie Emilcina wiedziałem jednak, że będę potrzebował informacji od grupy osób, która pod żadnym pozorem nie może się dowiedzieć nad czym pracuję. Moje śledztwo przez niemal rok owiane było gęstą zasłona tajemnicy i… celowej dezinformacji. Było to bezwzględnie konieczne. Dlaczego? Odpowiedź podaje sam Marcin Mizera. Gdyby wiedział, że staram się zweryfikować zajście w Emilcinie w życiu by mi nie pomógł. A nie zrobiłby tego choćby dlatego, że od lat Marcin Mizera bardzo aktywnie wspierał i wspiera Roberta Bernatowicza z fundacji Nautilus właśnie w promowaniu historii o UFO z Emilcina jako rzekomo najbardziej wiarygodnego kontaktu z UFO w Polsce. Jeżeli zatem było kilka osób, które miałem wytypowane jako mogące w sposób szczególny zaszkodzić moim poszukiwaniom prawdy o Emilcinie, to Pan Marcin Mizera był zaraz na drugim miejscu za Robertem Bernatowiczem. Obaj bowiem mieli żywotni interes w tym, aby mit o Emilcinie pozostał nietknięty przez takich badaczy jak ja.
Rozumiem bardzo dobrze frustrację Pana Mizery. Wyniki mojego śledztwa wykazały, że historia, która zapewniała mu latami darmową promocję, okazała się lipą. Rozumiem bardzo dobrze, jak głupio mu przed kolegą Bernatowiczem, że dał mi się tak podejść i utorował mi drogę do archiwum Zbigniewa Blani. Rozumiem też, że będąc bezsilnym w konfrontacji na argumenty, jedyne co Pan Mizera może robić, to iść w ślady kilku fanatyków UFO z portalu INFRA i atakować mnie personalnie. Bo na wyważoną dyskusję o faktach w sprawie Emilcina niestety Pana Mizery zarówno merytorycznie jak i intelektualnie nie stać, czego żywym dowodem były choćby nadesłane mi pytania do wywiadu…

Tyle w temacie Pana Mizery.
Na koniec zapraszam wszystkich do obejrzenia rozmowy, jaką 27 lipca przeprowadziłem w Emilcinie z Krzysztofem Drozdem, który w latach 80. kierował Lubelskim Klubem Popularyzacji i Badań UFO i bez którego pomocy nie powstałaby moja książka „Tajne operacje. PRL i UFO”: UFO w Emilcinie - fakty i mity





niedziela, 20 lipca 2014

Największa tajemnica „Riese”?



W drugiej połowie 1943 roku w III Rzeszy zapadła decyzja o rozpoczęciu tajnego projektu budowlanego o kryptonimie „Riese” („Olbrzym”). Przez wiele kolejnych miesięcy był on potajemnie realizowany w Górach Sowich na Dolnym Śląsku. Gdy wojna dobiegła końca, tereny te stały się częścią Polski. Pozostawione przez Niemców nieukończone podziemne kompleksy oraz setki ton różnych materiałów budowlanych szybko zainteresowały polską administrację, wojsko oraz przybyłych tam osadników. 

Jedna z niemal wykończonych podziemnych hal kompleksu „Riese” (fot. Bartosz Rdułtowski)

Przez wiele lat w sprawie podziemi w Górach Sowich pojawiły się dziesiątki pytań, legend oraz teorii spiskowych. Tym, co najbardziej zaprzątało uwagę badaczy i publicystów, było, rzecz jasna, przeznaczenie projektu „Riese”. Ale nie brakowało opisów innych tajemnic podziemnych budowli w Górach Sowich. Dla jednych impulsem do prac terenowych stała się wizja ukrytych w zasypanych sztolniach skarbów III Rzeszy. Inni szukali ogromnych podziemnych hal zamaskowanych rzekomo przez wycofujących się z tego obszaru Niemców. Jeszcze inni propagowali historie o supertajnej i supernowoczesnej broni – tzw. Wunderwaffe – jaka miała być rzekomo potajemnie opracowana i testowana w podziemiach. Broni, która miała rzekomo zmienić losy wojny.
 
Okładka trzeciego tomu mojej książki „Ostatni sekret Wunderwaffe”, w której dość dużo miejsca poświęciłem historiom o Wunderwaffe z Gór Sowich

Tymczasem, być może, największą tajemnicą „Riese” było coś zupełnie innego. Coś, na co dotąd nie zwracano uwagi, choć pytanie powinno samo cisnąć się na usta.
Przedsięwzięciem „Riese” zajęły się najlepsze niemieckie firmy. Zgodnie ze wspomnieniami świadków – w tym ministra uzbrojenia Rzeszy Alberta Speera – przeznaczono na nie niebotyczne wręcz środki finansowe. Prace realizowano w kilku odrębnych miejscach – tak zwanych placach budów (Bauvorhaben). Wiadomo, że trafiły na nie ogromne ilości koniecznych do realizacji projektu materiałów oraz niezbędna siła robocza. Mało tego, całość prac była zarządzana przez organizację uznawaną za zespół najsprawniejszych specjalistów budowlanych tamtych lat. Była nią Organizacja Todt. Wszystko to powinno było zapewnić projektowi „Riese” sukces oraz jego błyskawiczną realizację. Tymczasem historia tajnego projektu w Górach Sowich potoczyła się zupełnie inaczej, wręcz zaskakująco! Przedsięwzięcie zakończyło się bowiem fiaskiem. 

Jeden z dokumentów projektu „Riese” będący w posiadaniu Romualda Owczarka (fot. Bartosz Rdułtowski)

Sprawie tej postanowił przyjrzeć się wałbrzyski badacz – Romuald Owczarek – znany m.in. z wydanej w moim wydawnictwie rok temu książki „U bram Riese”, w której prześledził historie przenoszenia w rejon Gór Sowich niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Jak się okazało, równocześnie pieczołowicie gromadził dziesiątki pozyskanych z archiwów dokumentów dotyczących prac nad „Riese”. To, co w nich odnalazł, kazało mu zadać w sprawie „Riese” kilka nowych pytań oraz przyjrzeć się tym, które choć wspominane dotąd sporadycznie, nie stały się tematem poważniejszych analiz. 

Autor z Romualdem Owczarkiem (po prawej) w Ludwikowicach Kłodzkich – sierpnie 2013 roku (fot. archiwum Bartosza Rdułtowskiego)
Wcześniejsza książka Romualda Owczarka pt. „U bram Riese” rozwiązała wiele zagadek dotyczących produkcji zbrojeniowej III Rzeszy w rejonie Gór Sowich
Najnowsza książka Romualda Owczarka pt. „Zagłada Riese”


- Czy za klęską niemieckich budowniczych w Górach Sowich stały konkretne osoby lub błędne decyzje wojskowych?
- A może końcowe fiasko projektu „Riese”, nie było tak naprawdę żadną klapą, tylko… celową zagładą projektu?
- A co jeśli był to perfekcyjnie zaplanowany gigantyczny przekręt finansowy?
- Czy na losy projektu mogła mieć wpływ zmiana sytuacji na froncie wschodnim?
- Co tak naprawdę wydarzyło się w Górach Sowich pod sam koniec II wojny światowej?
Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić wszystkich do lektury najnowszej książki Romualda Owczarka. Poniżej zamieszczam jeszcze krótki film dotyczący tej książki:


Zapraszam również na spotkania autorskie dotyczące Riese, jakie zaplanowałem w sierpniu tego roku w Górach Sowich. Więcej na ich temat już niedługo.