poniedziałek, 26 maja 2014

Tuż przed katastrofą V-7 – cz. 2




Roberta Leśniakiewicza poznałem osobiście 9 maja 2002 roku na VI UFO Forum we Wrocławiu. Kilka dni wcześniej zadzwoniłem do niego z pytaniem, czy wybiera się do Wrocławia. Ostatecznie pojechaliśmy pociągiem w trójkę (z dr. Milosem Jesynkym), Dało mi to możliwość poruszenia wielu frapujących mnie tematów, w tym sprawy V-7 tak szeroko przez obu Panów podejmowanej.
Gdy na jesieni 2002 roku napisałem do Roberta Leśniakiewicza maila z prośbą o kilka wymienionych przez niego w bibliografii „Wunderlandu” artykułów, sądziłem, że za najdalej kilka dni ich elektroniczne wersje będę miał podesłane mailem. Tymczasem wiadomość nie nadchodziła. Mijały dni, potem tygodnie. W końcu postanowiłem się przypomnieć. Otrzymałem wówczas odpowiedź, że artykuły ma Milos. Znowu czekałem. W końcu napisałem trzeci mail, na który dostałem odpowiedź, iż artykuły zaginęły. Jakiś czas później poznałem, jak sądzę, bardziej trafne – niż zaginięcie – wyjaśnienie. Otóż wszystkie te poszukiwane przeze mnie materiały prasowe znalazły się w 1975 roku w bibliografii artykułu, jaki ukazał się wówczas w dwumiesięczniku „Luftfahrt International”. Tak się złożyło, że pod koniec lat 90. cały ten artykuł trafił również do Internetu. Wraz z nim jego bibliografia. I „ktoś” sobie ją po cichutku skopiował do swojej książki, bo zawsze to fajnie mieć więcej pozycji w bibliografii. 

Bibliografia artykułu z „Luftfahrt International” (1975 rok)
 Po kolejnych miesiącach dotarłem jednak do większości poszukiwanych materiałów, a nawet do kilku nadprogramowych. Pomogło mi w tym wielu wspaniałych i życzliwych ludzi, których później z radością wymieniłem w podziękowaniach w „Syndromie V-7”. Jeden z najcenniejszych artykułów – pierwszy wywiad z Rudolfem Schrieverem zdobyłem dzięki studentowi, jaki mieszkał w sąsiednim mieszkaniu. Był Polakiem, który całą młodość spędził w Berlinie. Tam też miał cały czas rodzinę, do której jeździł niemal co tydzień. Poproszony przeze mnie, był taki miły, że wybrał się do jednej z berlińskich bibliotek. Gdy wrócił z weekendu, wręczył mi kopię artykułu. Nie posiadałem się z radości. Obecnie moje archiwum publikacji o niemieckich dyskach liczy takich artykułów kilkaset. Przynajmniej kilka z nich zdobyłem zwykłym szczęśliwym trafem, który ponoć mnie nie opuszcza. I oby tak zostało!

Jeden z kilku segregatorów, w których przechowuję artykuły ze światowej prasy na temat tzw. hitlerowskich UFO
 Lektura mozolnie zdobytych pierwszych prasowych wzmianek o V-7 dała mi wiele cennych odpowiedzi. Historia, którą uważałem za autentyczną i jedynie nieusystematyzowaną, okazała się od początku do końca zmyślona. A początek ów nie tkwił w żadnych tajnych niemieckich laboratoriach i fabrykach z Wunderwaffe, tylko w owych artykułach! Byłem autentycznie zszokowany!
Ponieważ sprawa hitlerowskich UFO rozrosła się w moim śledztwie do rozmiarów znacznie przekraczających planowany początkowo jeden rozdział, a do tego sama w sobie tworzyła pasjonującą historię, zdecydowałem się nową książkę poświęcić tylko jej. Tak powstał „Syndrom V-7”. Tak też rozpoczęła się w Polsce katastrofa dla bajek o V-7 i ich piewców. Mnie zaś z miejsca przybyło wielu wrogów po piórze i nie tylko. Niestety, niejeden krajowy dziennikarz i publicysta miał już w 2003 roku na swoim koncie jakiś materiał o tajemnicy V-7, stanowiący takie czy inne powielenie wcześniejszych bredni wypisywanych od lat na ten temat.
Gdy na początku sierpnia 2003 roku odbierałem z drukarni „Syndrom V-7” miałem świadomość, że książka nie przejdzie bez echa. Bardzo zbliżone uczucie towarzyszyło mi 10 lat później, gdy pod koniec września 2013 roku czekałem, aż z drukarni przybędzie moja książka „Tajne operacje. PRL i UFO”. Obie książki w podobny sposób wywracały do góry nogami wcześniejszą wiedzę na podejmowany temat. Burzyły też moją wiarę w ludzką uczciwość…




środa, 14 maja 2014

Tuż przed katastrofą V-7 – cz. 1



Czytelnicy, którzy w 2003 roku wzięli do ręki moją książkę „Syndrom V-7”, nie przypuszczali, jak długą i wyboistą drogę przebyłem, aby ją napisać. 

Moja druga książka pt. "Syndrom V-7" wydana w 2003 roku
Praca nad „Syndromem V-7” stała się bezsprzecznie przełomem w moim spojrzeniu na świat tajemnic oraz związaną z nim literaturę. To był prawdziwy zimny prysznic. Wcześniej, co ze smutkiem przyznaję, żyłem w złudnym przeświadczeniu, że autorzy piszą o rzeczach, na których się znają, a do tego są uczciwi i rzetelni. Myliłem się bardzo.
Ale po kolei.
Gdy na początku 2001 roku kończyłem pracę nad moją pierwszą książką „Z archiwum tajnych technologii lotniczych”, jeden z rozdziałów miałem poświęcić roli, jaką w doniesieniach o UFO pełniły ziemskie konstrukcje o kształcie dysków. Oczywiście najwięcej dostępnych na ten temat artykułów dotyczyło niemieckich prac nad V-7 – tzw. UFO Hitlera. Po kilku dniach lektury miałem już przygotowany zarys rozdziału. W przewertowanych dokumentach coś mi się jednak nie zgadzało. Zauważyłem mianowicie, że w różnych artykułach te same konstrukcje mają różne nazwy i dane techniczne. Ponieważ wiedzę muszę mieć zawsze poukładaną, bez luk i sprzeczności, a tu materiał był ewidentnie niespójny, zdecydowałem się wątku o niemieckich V-7 w przygotowywanej książce nie podejmować. Coś mi szeptało do ucha, że to istne pole minowe.

Moja pierwsza książka. Ukazała się bodaj w listopadzie 2001 roku
Gdy tylko zakończyłem pracę nad „Z archiwum tajnych technologii lotniczych”, przystąpiłem do pisania kolejnej książki. Miała ona nosić tytuł „Technologia UFO” i w całości dotyczyć historii ziemskich konstrukcji, które mogły stać za różnymi doniesieniami o NOL. Temat ten żywo mnie wówczas interesował. Był koniec 2001 roku. 

A to okładka książki, która nigdy się nie ukazała, gdyż nie skończyłem jej pisać. Ale dzięki temu powstał "Syndrom V-7"
 Jeszcze dobrze nie zacząłem robić notatek i układać prowizorycznego spisu treści, gdy ponownie wypłynął wątek niemieckich V-7. Wiedziałem już, że sprawa jest nieco zagmatwana, ale tym razem nie mogłem jej zbyć ani pominąć. Musiałem ją zweryfikować, aby nie zrobić błędów w opisie historii tych konstrukcji. Zacząłem od bogatego archiwum krajowej prasy na ten temat, którym od pewnego czasu dysponowałem – pisały o tym sporo różne pisma, jak „Nieznany Świat” czy „Magazyn UFO”. Sięgnąłem również do zasobów Internetu. Po blisko tygodniu grzebania po różnych witrynach mogłem wydrukować kilkadziesiąt stron artykułów o V-7, z których większość była po angielsku. Zacząłem je wnikliwie studiować, robić notatki i uwagi. Zamiast odpowiedzi pojawiało się coraz więcej pytań i wątpliwości.
Na wiele wzmianek o V-7 natrafiłem też w pierwszym i trzecim tomie „Supertajnych broni Hitlera” autorstwa Igora Witkowskiego. Ponieważ w pierwszych miesiącach 2002 roku wybierałem się do Warszawy, aby nawiązać nieco kontaktów w dystrybucji mojej pierwszej książki, wpadłem na pomysł, aby zadzwonić do Igora i namówić go na spotkanie. Chciałem się dowiedzieć, jak on poradził sobie z problemem sprzeczności i chaosu w literaturze poświęconej V-7.
8 lutego 2002 roku w rzęsistym deszczu przybyłem na miejsce spotkania, na które Igor wybrał Rotundę, czyli budynek PKO. Następnie udaliśmy się do jakiejś kafejki i tam w kłębach papierosowego dymu rozpoczęliśmy rozmowę o tajnych broniach. O samych V-7 dowiedziałem się niewiele, gdyż – ku mojemu zaskoczeniu – Igor bynajmniej nie dysponował na ich temat jakąś rozległą wiedzą. Dowiedziałem się za to, że już niebawem do księgarń trafi jego nowa książka pt. „Prawda o Wunderwaffe”. Igor zdradził mi również, że niemieckie UFO nie było dyskami, tylko sferami...

Z Igorem Witkowskim spotykałem się później kilkukrotnie. Ostatni raz miało to miejsce... kilka dni temu w Siedlcach (9 maja 2014 r.), gdzie obaj przybyliśmy skuszeni ciekawymi prelekcjami o V-2. Na zdjęciu wtajemniczam Igora w historię o mistyfikacji w Emilcinie [fot. archiwum Bartosza Rdułtowskiego]
Po powrocie do Krakowa rozpocząłem dalsze poszukiwania jakiegoś mianownika w dostępnych publikacjach o V-7. Sprawa okazała się jednak znacznie bardziej skomplikowana, niż początkowo przypuszczałem. Po kilku tygodniach do głowy przyszedł mi pomysł, że być może warto by było sięgnąć do najstarszych publikacji na ten temat – czyli artykułów, które ukazały się zaraz po wojnie. Stwierdziłem, że zagadkę należy sprawdzić u źródeł. W wydanej przez Igora Witkowskiego książce autorstwa Roberta Leśniakiewicza i Milosa Jesynky’ego pt. „Wunderland” znalazłem nikłą wskazówkę. Otóż w zamieszczonej na jej końcu bibliografii odnalazłem kilka publikacji, których datowanie sugerowało, że mogą to być pierwsze artykuły na temat V-7. Byłem przekonany, że ich zdobycie to już tylko kwestia dni, zwłaszcza że Roberta Leśniakiewicza znałem od jakiegoś czasu osobiście. Liczyłem więc na koleżeńską pomoc w postaci szybkiego podzielenia się ze mną kopiami wyselekcjonowanych artykułów.
Niestety ponownie czekała na mnie smutna niespodzianka... [cdn.]

sobota, 10 maja 2014

UFO, Emilcin i klapki na oczach – cz. 2




Gdy kończyłem pracę nad książką o Emilcinie, myślałem, że ludzie chcą znać prawdę, że interesują ich fakty. Tymczasem okazuje się, że dla wielu osób fakty są nieistotne, gdy są niewygodne, gdy sprzeciwiają się temu, w co mocno chcą wierzyć. A polscy ufolodzy nadal chcą wierzyć w prawdziwość historii Jana Wolskiego. To dlatego informacje, które zawarłem w książce, stały się dla wielu trucizną nie do przełknięcia... 


Książka „Tajne operacje. PRL i UFO” ukazała się w ramach prestiżowej serii wydawnictwa Technol pt. „Nieznana historia”


Ufologia przez lata chciała uchodzić za gałąź nauki akademickiej. W książkach ufologicznych raz po raz wmawiano czytelnikom, że stosowane przez ufologów standardy są naukowe. Podpierano to tabelkami, statystykami i utrzymanymi w naukowym języku wypowiedziami nielicznych akademików, którzy zdecydowali się zanurzyć w świat doniesień o UFO. Jednak prawda jest taka, że ufologia ma tyle wspólnego z nauką, co współczesna polska piłka nożna ze światową – czyli guzik! A przypadek emilciński, jak mało która historia z kosmitami w roli głównej, udowadnia ten smutny fakt w sposób dobitny, i to na wiele sposobów. 


Wraz z Krzysztofem Drozdem z Lublina oglądam miejsce „przygody” Jana Wolskiego – 14 marca 2013 [fot. Andrzej Klimas]

Wystarczy zauważyć, że Polscy ufolodzy dali wiarę wszystkiemu, co o Emilcinie napisał Zbigniew Blania. Na tej podstawie uznali też to zdarzenie za najlepiej udokumentowany i zbadany przypadek UFO w Polsce. Nikt nigdy nie zadał sobie pytania, czy Blania, potwierdzając wiarygodność relacji Jana Wolskiego, nie odnosił przy tym własnych korzyści? Czy taki, a nie inny werdykt w tej sprawie nie był mu zwyczajnie na rękę? Czy całe śledztwo Blani można po latach uznać za wiarygodne i bezstronne? Otóż to śledztwo nie tylko nie było bezstronne, ale w obliczu zaprezentowanych w mojej książce faktów należy je wręcz uznać za tendencyjne! Prawda wygląda tak, że Blani zależało na tym, aby z tego przypadku uczynić zdarzenie wiarygodne. Dlaczego? Bo dawało mu to pretekst do pisania artykułów i książek na ten temat! A z tego żył! Była to też szansa, aby zaistnieć w światowej ufologii, o czym przez lata marzył. Tymczasem w świecie prawdziwej akademickiej nauki taki tok dowodzenia prawdy, jaki miał miejsce w 1978 roku w Emilcinie, byłby niemożliwy do zaakceptowania. Blania był w emilcińskim śledztwie sędzią we własnej sprawie! W nauce akademickiej, gdy jedna grupa uczonych uzyska wynik kłócący się z obowiązującym stanem wiedzy, nim zacznie się budować kolejne teorie, eksperyment musi być potwierdzony przez niezależne grupy badaczy z innych ośrodków naukowych. W przypadku zdarzenia w Emilcinie prawda Blani stała się prawdą niemal objawioną! I to na 35 lat! 


Dzięki Krzysztofowi Drozdowi mogłem się zapoznać z kroniką Lubelskiego Stowarzyszenia Fantastyki „Cytadela Syriusza” [fot. Damian Klamka]
Wiele jej stron – jak ta – poświęconych jest sprawie Emilcinia


O tym, że ufologia ma się nijak do prawdziwej nauki, świadczy też opisana wcześniej reakcja niektórych polskich ufologów na informacje zawarte w mojej książce. Bo czy naukowcy wyśmiewają i obrażają czyjeś teksty, nim je przeczytają? Co znamienne, dotąd tylko jeden polski ufolog postanowił napisać recenzję mojej książki. Uczynił to Damian Trela na swoim blogu „Czas Tajemnic”.
A gdzie reszta środowiska ufologicznego?

Dzięki tej rozmowie trafiłem do dwóch ważnych dla sprawy świadków – 27 kwietnia 2013 [fot. Damian Klamka]


Czy jestem tą postawą rozczarowany? Chyba tak, gdyż spodziewałem się więcej rozsądku po naszych ufologach. O kulturze nie wspomnę. Pocieszeniem są jednak dla mnie liczne uwagi, które otrzymuję od zainteresowanych ufologią czytelników. Jest ich w Polsce jeszcze wielu. Pisali do mnie (czasem ze szczerym żalem), że po przeczytaniu mojej książki trudno im nadal wierzyć w prawdziwość historii o UFO i kosmitach z Emilcina. Cóż – każda mistyfikacja ma swój koniec! 


Wystawiony w Emilcinie przez Fundację Nautilus pierwszy w Polsce pomnik UFO [fot. Andrzej Klimas]

Dzisiaj, 10 maja 2014 roku, w 36. rocznicę wydarzeń emilcińskich nad Emilcinem odbędzie się lot balonem zorganizowany przez fundację, która kilka lat temu postawiła tam pomnik. Czy ten lot ma uczcić fakt, jak to wszyscy zostali w Emilcinie zrobieni w balona? Na razie w tej małej podlubelskiej wiosce stoi pomnik. W mniemaniu ufologów powstał on ku czci kontaktu Jana Wolskiego z kosmitami. Dla ludzi rozsądnych, to pomnik ku czci ludzkiej naiwności!

piątek, 9 maja 2014

UFO, Emilcin i klapki na oczach – cz.1



Jutro 10 maja. Dla większości osób to dzień jak każdy inny. Ale nie dla mieszkańców małej podlubelskiej wioski Emilcin oraz polskich pasjonatów UFO. Dla nich to data szczególna.  

Emilcin – wioska, w której (ku rozpaczy wielu ufologów) 10 maja 1978 roku jednak nie lądowało UFO
Tego dnia w 1978 roku na polanie Jana Wolskiego, miejscowego rolnika, wylądował ponoć dziwny pojazd z jeszcze dziwniejszą załogą. Obiekt miał mieć kształt zbliżony do autobusu z czterema pionowymi „wirkami” na rogach. Jeśli nie był sterowcem, to jest oczywiste, że nie mógł latać, bo ziemska technologia z końca lat siedemdziesiątych nie pozwalała, aby coś takiego wzbiło się w powietrze. Od razu po zdarzeniu pojawiło się podejrzenie, że obiekt przyleciał z innej planety. Podejrzenie to spotęgował nieziemski wygląd czteroosobowej załogi. Każdy załogant miał około 140–150 cm wzrostu, siwoczarny kombinezon oraz zielono zabarwione ręce i twarz.

Jeden z artykułów Zbigniewa Blani. Na zdjęciu wizja domniemanego UFO z Emilcina. Wbrew informacji „Super Expressu” Zbigniew Blania nigdy nie uzyskał tytułu doktora
Dzięki Zbigniewowi Blani, łódzkiemu ufologowi, historia ta już kilka miesięcy później zyskała ogólnopolską sławę. Ale sławę zyskał też Emilcin – miejsce rzekomego kontaktu z obcymi! Blania, gdy tylko otrzymał informację o zdarzeniu od Witolda Wawrzonka, lubelskiego pasjonata UFO, błyskawicznie przybył na miejsce i zorganizował ekipę badawczą, która miała wyjaśnić, co też zaszło na emilcińskiej polanie. Jak przekonywał później w licznych artykułach i książkach, Jan Wolski nie kłamał – zdarzenie było autentyczne. Zdaniem Blani Polskę odwiedzili kosmici! 

Jan Wolski przesłuchiwany przez milicjantów w maju 1978 roku [fot. za: „W Służbie Narodu”, 30 lipca 1978]
Taka też wersja wydarzeń obowiązywała przez nieco ponad 35 lat, aż do września 2013 roku... Wtedy to ukazała się moja książka zatytułowana „Tajne operacje. PRL i UFO”. Na blisko 800 stronach opisałem, na jak kruchych i fałszywych fundamentach stoi lansowana przez lata opowieść o UFO z Emilcina.

26 września 2013 roku – po wielu miesiącach wytężonej pracy przyszedł wyczekiwany moment – odebrałem z drukarni pierwsze egzemplarze książki „Tajne operacje. PRL i UFO”
Śledztwo emilcińskie stanowiło dla mnie ogromne wyzwanie. Zabierałem się za sprawę nieposzlakowaną i cieszącą się najwyższym szacunkiem i autorytetem wśród ufologów. Dla mnie jednak ważne było tylko jedno – czy historia Jana Wolskiego jest prawdziwa. Wiele miesięcy szukałem odpowiedzi. I – co pewnie zaskoczy część osób – nie miałem nic przeciwko temu, aby w toku śledztwa potwierdzić jego autentyczność. Tak się jednak nie stało...
Gdy kończyłem moje żmudne dochodzenie, miałem pewność, że dokumenty i informacje, do których dotarłem, wywrócą do góry nogami znany dotąd obraz tamtych wydarzeń. A dotarłem m.in. do oryginalnych kaset magnetofonowych z 1978 roku, na których Zbigniew Blania utrwalił praktycznie wszystkie przesłuchania świadków z Emilcina. Utrwalił też coś więcej – tendencyjność swojego śledztwa – wyglądało ono inaczej niż na kartkach jego książki „Zdarzenie w Emilcinie”.

To właśnie w tej teczce Zbigniewa Blani odnalazłem jedne z najcenniejszych wskazówek, które pomogły mi rozwikłać emilcińską tajemnicę
Reakcja czytelników na to, co odkryłem i opisałem w książce „Tajne operacje. PRL i UFO” przerosła moje oczekiwania. Przyznaję, bez bicia, że do tej pory żadna moja książka nie poruszyła tylu osób. Ludzie dzwonili, pisali e-maile, wysyłali wiadomości na Facebooku.
Jednak poza licznymi gratulacjami „wykonania świetnej roboty”, spotkałem się też z histeryczną wręcz reakcją części polskiego środowiska ufologicznego. Pierwsze spięcie miało miejsce 10 października 2013 roku na spotkaniu w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Lublinie. Gdy zaczęła się dyskusja, jeden z gości od razu zakwestionował wartość poznawczą mojej publikacji. Gdy poprosiłem, aby powiedział, z czym konkretnie się nie zgadza, usłyszałem, że on jeszcze tej książki nie czytał i na pewno jej nie kupi, bo nie będzie wspierał finansowo kogoś takiego jak ja. Na moją sugestię, aby książkę od kogoś pożyczył i wrócił do dyskusji dopiero po lekturze, gdy będzie już wiedział, do jakich materiałów dotarłem i jakie wyciągnąłem wnioski, dowiedziałem się, że on nie chce czytać tej książki, bo ona neguje to, w co on chce wierzyć, czyli w lądowanie kosmitów w Emilcinie...
Przed spotkaniem autorskim w Lublinie wziąłem udział w programie kulturalnym TVP Lublin pt. „Afisz”. 10 października 2013
Tuż po spotkaniu podszedł do mnie inny jegomość i stwierdził, że opowie mi coś niezwykłego. Nadstawiłem ucha. Mężczyzna poinformował mnie, że przypadek z Emilcina jest mało istotny. Słuchał on bowiem kiedyś radia i tam, podczas audycji na żywo, do studia zadzwonił wysoki rangą polski wojskowy, który stwierdził, że nad ich jednostką zawisł kiedyś obiekt wielkości płyty boiska, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, a potem odleciał. „I co Pan na to?” – podsumował z satysfakcją mój rozmówca. „Niech Pan to spróbuje wyjaśnić!”.
Wracając z Lublina do Krakowa wciąż się zastanawiałem, jak wielu czytelników kupuje książki czy czasopisma tylko po to, aby utwierdzić się w swoich poglądach, nie zaś po to, by dowiedzieć czegoś nowego... „Czy to dla takich jegomości pisze kilku krajowych szarlatanów historii i na ich naiwności zarabia pieniądze?” – dumałem.

Pamiątkowa fotografia przed spotkaniem autorskim w Lublinie

Odpowiedź na moje rozterki miałem poznać wkrótce. Z pomocą przyszły mi ufologiczne blogi i fora. Arkadiusz Miazga, ufolog z Ropczyc, na swoim blogu najpierw nazwał moją książkę nastawionym na sensację gniotem, aby miesiąc później na jednym z forów przyznać, że wciąż jej nie czytał! Czytając wpisy pana Miazgi, takie w stylu: „«Tajne operacje. PRL i UFO» to niestety kolejne bzdety jak z ekipy Macierewicza, z których autor próbuje zrobić koło siebie szum i sensację, ale – jak widać – się nie udało, bo tego gniota nikt nie chce kupić” – z autentycznym niedowierzaniem kręciłem głową. Wbrew przekonaniom pana Miazgi moją książkę błyskawicznie nabyło kilkaset osób, a kilkadziesiąt postanowiło wypowiedzieć się na jej temat na forach. Poniżej kilka linków, aby nie być gołosłownym:
 



Jakiś czas później ten sam pan Miazga na forum INFRA obwieścił dumnie, że ma świadka – rzecz jasna koronnego. Pisał: „Problem w tym, że Rdułtowski nie ROZMAWIAŁ z jednym z ostatnich żyjących badaczy, jaki był w Emilcinie. Z Darkiem C.”. O swoim superświadku pan Miazga jeszcze kilka razy pisał na wspomnianym forum, sugerując wprost, że jego słowa podważą wiarygodność mojej książki i zawartych w niej wniosków. Pod koniec lutego 2014 roku dowiedziałem się od Adama Chrzanowskiego, kim jest ów superświadek. Podczas rozmowy telefonicznej zakłopotany nieco pan Miazga obwieścił Adamowi, że pan Darek umie wychodzić z ciała i cofać się do przeszłości w swoim jestestwie. W jednym z takich wypadów (czort wie, jak takie „spacery” fachowo nazwać) pan Darek zawędrował do Emilcina. A że miał też wprawę w naginaniu czasu, to trafił dokładnie na ranek 10 maja 1978 roku. Dzięki tej odważnej wyprawie (wszak rzekomi emilcińscy kosmici mogli uznać pana Darka za innego obcego – członka konkurencyjnej misji) pan Darek mógł potwierdzić panu Miazdze, że w Emilcinie faktycznie doszło tego dnia do zdarzenia opisanego przez Jana Wolskiego! Adam, lekko zszokowany infantylnością tych rewelacji, poinformował pana Miazgę, że nieco kruchy to dowód na cokolwiek w sprawie Emilcina. Zasugerował też, że publiczne powołanie się na relacje podróżującego poza ciałem i w czasie pana Darka nie będzie raczej pozytywnie przyjęte przez ludzi o zdrowych zmysłach. Pan Miazga przyznał rację... I chyba faktycznie podzielał to zdanie, bo zapowiadanego szumnie wywiadu z panem Darkiem pan Miazga dotąd nie przeprowadził. A szkoda, bo z natury jestem człowiekiem o dużym poczuciu humoru...
Moja książka o Emilcinie stała się również przyczynkiem do prawdziwej burzy na forach luźniej związanych z ufologią. Zaczęło się od szeregu pozytywnych opinii czytelników, którzy ją chwalili i polecali. Rozwścieczeni takim obrotem sprawy ufofani próbowali przekonać siebie nawzajem, że incydent emilciński wciąż jest wiarygodny. Najbardziej zajadła, miejscami prostacka (to delikatne określenie!), dyskusja rozegrała się na forum INFRY. Były wyzwiska, kpiny, szyderstwa. Ale była też logika i rozmowa o faktach, gdyż znalazło się kilku rozsądnych dyskutantów, którzy – niczym Mike Tyson w latach świetności – co raz nokautowali sfrustrowanych wyznawców emilcińskiej wiary uwagami i pytaniami, na które nie padały już żadne sensowne odpowiedzi. Gdy niewygodnych pytań i dyskutantów pojawiło się zbyt wielu, wątek został zamknięty.
Dlaczego o tym wszystkim piszę. Otóż reakcja środowiska paranaukowego – tak można to grono chyba najlepiej określić – uzmysłowiła mi zjawisko, z którego istnienia dotąd nie zdawałem sobie do końca sprawy. O jakiż to fenomen chodzi? O tym już niebawem... [cdn.]

wtorek, 6 maja 2014

Utracone Sudety




Nie mam bladego pojęcia, jak zatwierdzane są książki do wydania w innych wydawnictwach. U mnie decyduje kilka kwestii. Książka ma być odkrywcza i wnikliwa. Musi być też ciekawie napisana. Autor nie może być skandalistą ani goniącym za tanią sensacją pseudobadaczem. Ale najważniejsze jest, aby książka tematycznie pasowała do profilu Technola. A profil ten wciąż ewoluuje. I chyba dobrze.
Jutro przypada premiera nowej publikacji i zarazem nowej serii. Zanim książka trafiła do drukarni, odbyła długą redakcyjną drogę, jak każda jej poprzedniczka. A jak wyglądała mój pierwszy z nią kontakt? Otóż kilka miesięcy temu dostałem od Tomka Rzeczyckiego – jej autora – taki oto mail:
„Udało mi się odtworzyć powojenne dzieje zapomnianych miejsc i miejscowości w Sudetach. Gratką dla miłośników tych gór będzie opowieść o krótkich losach uzdrowiska w Opolnie-Zdroju, od uruchomienia do rychłego zniszczenia. Czytelnik będzie mógł się przypatrzeć upadkowi Okrzeszyna i stwierdzić, co sprawiło, że ta wioska stanowi kwintesencję przysłowiowego końca Polski. I to pomimo niesamowitego potencjału, jaki drzemie tam zarówno pod ziemią, jak i na powierzchni. Na kartach książki zawarta została historia zwyczajnej z pozoru polany w Górach Stołowych przy zjeździe na Błędne Skały. Tuż po wojnie w środku lasu funkcjonował tam obóz pewnej organizacji, której cele ideowe stały w sprzeczności z ustrojem komunistycznym Polski Ludowej. Wydarzenia, jakie się tam rozegrały, odbiegały od sielanki leniwych wakacji. Można zdradzić tylko, że nie zabrakło jadowitych żmij, donosów i rewizji”.
Książka przypadła mi do gustu i dość szybko trafiła w zębate koło redakcyjnej obróbki. Pozostał jeszcze tytuł. Roboczy – książka sudecka – rzecz jasna był tylko roboczym i musiał być zastąpiony. Mijały tygodnie, a pomysłów brakowało. Pewnego marcowego dnia, po mocnej dawce kawy, wykonałem nieplanowany telefon do Tomka i zaproponowałem, abyśmy teraz, natychmiast, bez żadnego odkładania tego na później, podjęli decyzję co do tytułu. – Powiedz mi w dwóch zdaniach, jak nowemu czytelnikowi – poprosiłem Tomka – o czym jest ta książka? Gdy Tomek przedstawił swój opis, w głowie zakołatał mi krótki i pasujący jak ulał tytuł: „Utracone Sudety”. Gdy już miałem podzielić się swoim pomysłem, Tomek stwierdził: – A może dajmy tytuł… „Utracone Sudety”?