Dlaczego zdarzenie w Emilcinie było tak
ważne dla polskiej ufologii?
Czemu tak długo uchodziło za „twierdzę
nie do zdobycia”?
Czy można jeszcze mówić, że incydent
emilciński miał coś wspólnego z UFO?
Czy Zbigniew Blania i Witold Wawrzonek
prowadzili „cichą wojnę”?
Dlaczego ślady prowadzą do hipotezy o
mistyfikacji dokonanej przez Witolda Wawrzonka?
To tylko nieliczne pytania, na jakie
odpowiedź można znaleźć w drugiej części raportu Krzysztofa Drozda.
* * *
Emilcin od zawsze był dla mnie argumentem,
który potwierdzał realność bliskich spotkań z istotami z innych światów. Miałem
wątpliwości, czy odwiedzają nas kosmici, podróżnicy w czasie, czy też może jest
jeszcze inne pochodzenie załóg tych tajemniczych obiektów.
Jednak, niezależnie od teorii mającej
wyjaśnić pochodzenie tajemniczych obiektów, uważałem, że kilka procent
odnotowywanych obserwacji nie daje się wyjaśnić w przekonujący sposób i choćby
z tego powodu zjawisko warte jest badania.
![]() |
Krzysztof Drozd podczas prelekcji na temat zdarzenia w Emilcinie (fot. Bartosz Rdułtowski) |
Przez kilkuletni okres swojej aktywności na
tym polu zacząłem się przekonywać, że „badania”, jakie rzekomo prowadzono w
naszym kraju, nie mają większego sensu. Brakowało wszystkiego – pieniędzy,
czasu i fachowców. Ludzie, którzy się zajmowali ufologią, mieli zapał, wiedzę
na temat setek przypadków odnotowywanych na całym świecie, którą czerpali z
literatury i po trosze od innych zainteresowanych zza granicy. Jednak brakowało
im, a właściwie nam wszystkim, możliwości weryfikacji zgłaszanych obserwacji i
prowadzenia jakichkolwiek badań naukowych. U wielu z nich widziałem również
brak krytycyzmu wobec napływających informacji. Wiara w człowieka jest piękną
sprawą, ale podejście badacza powinno się cechować ograniczonym zaufaniem,
zwłaszcza w tak kontrowersyjnej dziedzinie, jak obserwacje zjawisk przeczących
znanym powszechnie prawom.
Zdawać się mogło, że Emilcin stanowił w tym
wyjątek. Przede wszystkim dlatego, że wydawał się jedynym naprawdę zbadanym
przypadkiem. I to zbadanym nie przez był kogo, gdyż przez samego Zbigniewa
Blanię-Bolnara. Wszyscy przecież wiedzieli, że Zbigniew Blania, to fachowiec
najwyższej klasy, który poświęcił wiele czasu i trudu, aby sprawdzić, czy w
Emilcinie nie doszło do żartu, oszustwa lub sennych majaczeń głównego
uczestnika zdarzenia.
Przypadek emilciński ze wszystkich prób
wyszedł zwycięsko i oprócz kompletnych niedowiarków, których nic nigdy nie było
w stanie przekonać, stał się dla ufologii polskiej przypadkiem bliskiego
spotkania, który pozostawał poza jakimkolwiek podejrzeniem. Dla mnie też!
Miałem do Emilcina stosunek osobisty, gdyż
dzięki Witkowi Wawrzonkowi poznałem osobiście Jana Wolskiego, gościłem tam
wielokrotnie, wysłuchałem opowieści Jana Wolskiego i nie budziła ona żadnych
moich wątpliwości. Prawdomówność Pana Jana była oczywista. Nigdy nie wzbudziła
we mnie najmniejszych wątpliwości. Opowieść była spójna, pośrednio potwierdzona
przez ludzi, którzy widzieli ślady na miejscu zdarzenia oraz dwójkę dzieci,
które również widziały niezwykły obiekt nadlatujący z kierunku, gdzie widział
go Jan Wolski. Zgadzał się czas obserwacji, wygląd pojazdu i zielony kolor
skóry załogi.
![]() |
Krzysztof Drozd i Jan Wolski (fot. archiwum Krzysztofa Drozda) |
Poza tym Blania wyraźnie stwierdzał, że
badania psychologiczne i psychiatryczne Jana Wolskiego wykazały, że nie ma on
właściwie żadnej wyobraźni i nie byłby w stanie wymyślić takiej historii.
Badania wykrywaczem kłamstw potwierdzały, że Wolski mówi prawdę. Próby
zasugerowania, że widział helikopter lub pracowników pobliskiego SKR-u
opryskujących pola budziły w Panu Janie odruch oburzenia, że niby helikoptera
nigdy nie widział, czy ludzi w kombinezonach od oprysków nie potrafi odróżnić
od tych, których widział w tajemniczym pojeździe.
W trakcie moich spotkań emilcińskich
pojawiały się co prawda pewne rysy w tym nieskazitelnym obrazie, ale spychałem
je gdzieś głęboko, nie przyjmując, że przeczyć mogą prawdziwości historii.
Rysą taką była na pewno opowieść Adasia
Popiołka, który w rozmowie ze mną wyraźnie stwierdził, wbrew temu, co pisał
Blania, że nie widział pilota tajemniczego obiektu. No, ale skoro ja
rozmawiałem z nim kilka lat po zdarzeniu, to może się chłopcu coś zapomniało…
Kiedy ukazała się książka „Zdarzenie w
Emilcinie”, swoją przygodę z ufologią miałem już właściwie poza sobą i nawet
jeśli różne opublikowane tam informacje „kupy się nie trzymały”, to właściwie
nie bardzo mnie to wówczas obeszło.
Dopiero z początkiem 2013 roku wątpliwości
ożyły. Stało się tak za sprawą Bartka Rdułtowskiego, który wciągnął mnie w
swoje śledztwo, które zaowocowało jego książką „Tajne operacje. PRL i UFO”.
Pytania powróciły i tym razem nie zepchnąłem ich do podświadomości, ale
zacząłem poszukiwać rzetelnych odpowiedzi.
Odpowiedzi okazały się miażdżące. Przede
wszystkim miażdżące dla wiarygodności Blani i jego badań, do których właściwsze
staje się używanie cudzysłowu, żeby już nie posuwać się do dodania przedrostka
„pseudo”.
Zniknęła tarcza ochronna, którą stanowiła
„naukowość” działań ekipy badawczej. Zniknęła głównie dzięki możliwości
bezpośredniego zapoznania się z dokumentami i nagraniami, do których dotarł
Bartek. Świadczą one jednoznacznie o naginaniu faktów i dążeniu do
potwierdzenia z góry założonej tezy. Skoro między bajki można było włożyć
twierdzenia Blani o „twierdzy nie do zdobycia”, jaką stanowić miał przypadek
emilciński, to naturalne stało się pytanie, co tak naprawdę zdarzyło się Janowi
Wolskiemu, co do którego prawdomówności nadal nie miałem wątpliwości.
Być może Blania stał przed tym samym
dylematem. Nie sposób było nie wierzyć Janowi Wolskiemu, a zatem skoro mówił on
prawdę, to należało poszukać dowodów aby tę prawdę potwierdzić. Nawet, jeśli
dowody te trzeba było nieco ponaginać.
W roku 2013 moje doświadczenie mówiło, że
można głęboko wierzyć, że mówi się
prawdę, ale nie oznacza to, że prawda ta jest obiektywną rzeczywistością.
Zresztą, pamiętałem cytat z Lema, który niegdyś znalazłem w jego
„Śledztwie”: „Fakty istnieją tylko tam,
gdzie nie ma ludzi. (…) Kiedy oni się pojawiają, są już tylko interpretacje”.
Muszę przyznać, że robocza hipoteza Bartka
Rdułtowskiego, która stała się punktem wyjścia do jego poszukiwań, iż zdarzenie
w Emilcinie było akcją służb specjalnych PRL-u, nie bardzo do mnie przemawiała.
Za dużo pracy, za wielkie ryzyko wpadki w stosunku do efektu, jaki akcja taka
mogła przynieść. Sądziłem zresztą, że gdyby faktycznie tzw. służby akcję w
Emilcinie przeprowadziły, angażując do przeprowadzenia mistyfikacji wielu
ludzi, to po zmianie ustroju znalazłby się ktoś, kto chętnie by opowiedział,
jak to naprawdę w Emilcinie było.
Pierwszym podejrzanym stał się dla mnie
Blania. Jednak nagrania i dokumenty wskazywały, że może i naciągał dowody, ale
wyraźnie ich poszukiwał. Pomijał to i owo, jeśli było dla niego niewygodne, ale
nie preparował dowodów.
Coraz częściej w moich rozważaniach na plan
pierwszy wysuwał się Witek Wawrzonek. Wiele zdawało się przemawiać za tym, że
mógł on stać za realizacją tak misternego planu. Znałem Witka i sądzę, że był
zdolny do opracowania takiej mistyfikacji. Nie podejrzewałem ani przez chwilę,
że Jan Wolski był świadomym uczestnikiem tej gry. Co do syna Pana Jana już tej
pewności nie mam.
Nie wiemy i nigdy się tego prawdopodobnie
nie dowiemy, czy Witek Wawrzonek wprowadził Jana Wolskiego w stan hipnozy, by
„wrzucić” mu do głowy fałszywe wspomnienia. Jestem jednak pewien, że Witek
hipnozą się interesował i jego wiedza w tej dziedzinie nie była powierzchowna.
Czy tylko teoretyczna? Nie wiem. Nie miałem nigdy okazji, by się o tym
przekonać.
Bartek znalazł motyw, który wydaje się
wystarczająco dobry. Zemsta lub tylko chęć zadrwienia sobie z Blani i całego
środowiska ufologicznego, wykazania, że jest lepszy w tej grze, mogły być
wystarczającymi powodami, by zrealizować bliskie spotkanie w Emilcinie.
Pomijając rozliczne wątpliwości dowodowe,
które zdają się przemawiać za tym, że zdarzenie emilcińskie nie było realnym
przeżyciem, o których pisze bardzo obszernie Bartek Rdułtowski, dla mnie za
hipotezą mówiącą, że było to działanie, za którym stał Witek Wawrzonek,
przemawiają przede wszystkim następujące argumenty:
Jeśli zdarzenie w Emilcinie było jakąś
formą mistyfikacji, ten kto ją przygotował nie mógł pozostawić niczego
przypadkowi, a przede wszystkim nie mógł liczyć na szczęśliwy zbieg
okoliczności, który nada mu rozgłos. Jan Wolski nie był osobą, która
skontaktowałaby się z mediami, by opowiedzieć o swojej przygodzie, a zatem
pozostawienie sprawy swojemu biegowi mogło skończyć się niczym. Musiał znaleźć
się ktoś zainteresowany, kto poinformuje o wszystkim zainteresowanych sprawą,
czyli ufologów i prasę (w dowolnej kolejności). Tym kimś okazał się Witek
Wawrzonek, który rzekomo usłyszał o UFO w Emilcinie tego samego dnia (!) od
dwóch niezależnych osób, które nie wiedziały kto i gdzie zetknął się z
tajemniczymi istotami. Witek, na podstawie informacji, że zdarzyło się to koło
Opola Lubelskiego, miał ustalić szczegóły podczas rozmowy z przygodnymi osobami
w knajpie w Opolu. Wg relacji jego żony, już wyruszając z domu wiedział gdzie i
do kogo jedzie.
Nasuwa mi się skojarzenie z „Ojcem
Chrzestnym”, gdy Vito Corleone poucza swego syna: „Pamiętaj, ten kto przyjdzie
z propozycją spotkania, będzie zdrajcą.”
Swoją drogą, Blania nigdy nie sprawdził (a
przynajmniej nie ma na ten temat żadnych dowodów), czy relacja Witka Wawrzonka
o źródłach informacji jest prawdziwa. Gdyby okazało się inaczej, cała historia
Emilcina stałaby się mocno podejrzana.
Witek Wawrzonek, co wynika zarówno z
książki Blani, jak i pisemnych materiałów pozostawionych przez Wawrzonka,
wyruszył do Emilcina wyposażony w magnetofon i… książkę o kosmosie, którą
pozostawił Wolskiemu. Opowieść o nagraniu relacji Wolskiego za pomocą ukrytego
magnetofonu jest ewidentnie nieprawdziwa, co bezspornie wynika z nagrania.
Wolski aktywnie pomaga w nagraniu, a pomimo to, pytany tydzień później (!)
przez Blanię i Kietlińskiego o Wawrzonka twierdzi, że w ogóle go nie pamięta.
Wydaje mi się niemożliwe, żeby 72-letni rolnik, który prawdopodobnie po raz
pierwszy relacjonował komuś do mikrofonu swoją przygodę, nie pamiętał
człowieka, który z tym magnetofonem go przesłuchiwał i jeszcze przywiózł i
pozostawił książkę. Wolski zdaje się ukrywać fakt wcześniejszej znajomości z
Wawrzonkiem, co potwierdza słowa żony Witka, że znał on Wolskich wcześniej.
Witek Wawrzonek miał ambicje „zaistnienia”
na polu ufologii, o czym świadczy historia ze zdjęciem UFO, jakie miał wykonać
i później wysłał do „Sondy”, jak również
zgoda na udział w programie telewizyjnym o UFO. W tej sytuacji zupełnie
niezrozumiałe jest jego całkowite usunięcie się w cień i pozostawienie sprawy
Emilcina wyłącznie w rekach Blani. Przecież to Witek „odkrył” Emilcin i to on
zawiózł tam Blanię. Nie mając żadnych informacji, co się dzieje ze sprawą,
Witek Wawrzonek przestaje się nią interesować? Nie jeździ więcej do Emilcina,
nie dopytuje się Blani, co się dzieje? Nieprawdopodobne!
Tak dziwny brak zainteresowania tłumaczyć
może moim zdaniem, tylko to, że Witek doskonale wie, co się dzieje. Kontroluje
sprawę z daleka, ukryty w cieniu. Ma dopływ informacji choćby od synów
Wolskiego i przygląda się jak Blania połknął haczyk i daje się wciągać coraz
bardziej w zastawioną pułapkę.
Pośrednio tę tezę zdaje się potwierdzać
przedziwna opowieść o tajemniczych dzieciach, które odwiedzają rzekomo Witka w
domu, aby w imieniu Blani zabrać kopię nagrania i jakąś tajemniczą blaszkę, o
której nikt nigdy wcześniej nie wiedział. Wydaje się być to próbą „podrzucania”
kolejnych fałszywych dowodów, jakby się obawiał, że sama opowieść Wolskiego
może być dla Blani za mało wystarczająca. Co ciekawe, owe tajemnicze dzieci nie
odwiedzają Witka w jakimś dowolnym czasie, ale wówczas, gdy Blania po raz
kolejny bawi w Emilcinie, a nocuje w lubelskim PZM-ocie. Skąd Witek Wawrzonek o
tym wiedział? Tłumaczenie Blani, że był krótkofalowcem, a motel położony jest
niedaleko domu Witka, mnie nie przekonuje. Krótkofalowcy nie rozmawiają o tym,
że w Lublinie mieszka Blania, a motel PZMot dzieliło od domu Witka około 2,5 km, więc trudno było
zupełnie przypadkiem dowiedzieć się, że ktoś mieszka w hotelu.
Jeśli Witek o tym wiedział, to znaczy, że
interesował się działaniami Blani. Czemu więc nie uczynił nic, by nie dać się
odsunąć od badań w sprawie Emilcina? Jedynym wytłumaczeniem jest dla mnie to,
że tego właśnie Witek chciał.
Sprawa listu nieistniejącej Elżbiety
Obłońskiej dotyczącego rzekomej śmierci Jana Wolskiego. Nie wiemy skąd nagle
pojawia się w lubelskiej prasie artykuł, w którym mowa o tym, że Jan Wolski nie
żyje. Witek w lot chwyta okazję. Podobnie, jak w „odkryciu” zdarzenia w
Emilcinie, nie pozostawia biegu spraw w rękach losu. Fabrykuje list, napisany
rzekomo przez wymyśloną postać, który wysyła nie gdzie indziej tylko do
redakcji „Kuriera Polskiego”. Dlaczego tam? Ponieważ wie doskonale, że tam
pracuje redaktor Turowski, przyjaciel Blani, a zatem prawie na pewno wiadomość
ta do Blani dotrze. Jest to test – co zrobi Blania? Czy sprawdzi, jak się
rzeczy mają? Blania nie sprawdza, a co więcej, wysnuwa hipotezę, że w Emilcinie
tajemnicze istoty, które badały Wolskiego w swym pojeździe, wyświetlają jego
hologram. Daje tym samym Witkowi Wawrzonkowi do ręki wspaniały argument –
zobaczcie, kim w rzeczywistości jest Blania! To żaden naukowiec! Opowiada
bzdury nie sprawdzając faktów!
Hipoteza pochodzenia istot i ich pojazdu.
Witek Wawrzonek, w przeciwieństwie do Blani, który zachowuje niebywałą
ostrożność, ma gotową hipotezę. Już w tekście datowanym na 6/7 czerwca 1978 r.,
czyli w czasie, gdy Blania mozolnie bada przypadek, Witek wykazuje, że zarówno
pojazd, jak i istoty, które napotkał Jan Wolski, nie bardzo pasują do warunków
lądu stałego, ale znakomicie sprawdziłyby się w wodzie!
Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że pomiędzy
Blanią a Warzonkiem toczyła się cicha wojna. Odpowiedzią Blani na podwodną
hipotezę Wawrzonka była Golina, gdzie pojazd, taki sam, jak w Emilcinie,
lądował (!), a zatem dostarczył argumentu przeciw pochodzeniu z głębin
morskich. Nie wiem, czy Blania stworzył Golinę, czy jedynie skwapliwie
wykorzystał opowieść pana Marciniaka. Niewątpliwie była mu ona bardzo na rękę,
o czym świadczy natychmiastowe jej uwiarygodnienie pomimo bardzo wątłych, a
wręcz braku dowodów potwierdzających prawdomówność jedynego świadka.
Jeśli to Witek Wawrzonek stał za zdarzeniem
w Emilcinie, to trzeba stwierdzić, że batalię z Blanią przegrał. Nie miał tej
siły przebicia co łódzki socjolog. Wymierzał mu różne prztyczki, ale nie mógł
ogłosić, że całą sprawę sprokurował, a prawdopodobnie nie był w stanie
przedstawić dowodów, że tak było. Blania miał zbyt mocną pozycję w prasie, by
nie mógł się obronić, a zapewne Jan Wolski, przekonany, że wszystko wydarzyło
się naprawdę, raczej świadczyłby na korzyść Blani niż Wawrzonka.
Próba ujawnienia prawdy skończyłaby się dla
Witka Wawrzonka przegraną. Zarzucono by mu, że z zazdrości stara się
zdezawuować badania Blani, a w dodatku ucierpiałby Jan Wolski, którego Witek
szanował i na pewno nie chciałby, żeby ucierpiał.
Emilcin zaczął żyć własnym życiem. Legenda
okazała się zbyt doskonała.
Marzec 2013 roku - wraz z Krzysztofem Drozdem porównujemy teren na emilcińskiej łączce ze starymi szkicami tego miejsca, sporządzonymi m.in. przez Krzysztofa w latach 80. |
Właściwie to zwycięstwo odniósł Witek
Wawrzonek dopiero dzięki Bartkowi Rdułtowskiemu, który odkopał archiwa i
pokazał, jak być może było naprawdę. „Być może”, gdyż jednoznacznych dowodów
nie ma. Chyba, że Witek Wawrzonek zdeponował gdzieś swój tekst, który pozwolił
ujawnić po 50 latach od zdarzenia. Znając Witka, tego wykluczyć się nie da…
Krzysztof Drozd
Lublin 2014-06-08
Bardzo ciekawy, mądry i wyważony tekst Pana Krzysztofa Drozda. Nie wiem dlaczego różni mali ludzie na wiadomych forach, nie mając się jak przyczepić do Pana Drozda, zarzucają mu, ze był kiedyś milicjantem, śledczym (zresztą on sam przecież o tym wspomina). Obrońcy fikcji z Emilcina czepiają się wszystkiego, dosłownie wszystkiego. A że ktoś był śledczym i znał bohaterów dramatu w Emilcinie, to chyba nawet lepiej dla rzetelnego wyjaśnienia sprawy.
OdpowiedzUsuńJak napisałem na forum Infry, że sami linkują do wypowiedzi Krzysztofa Drozda, który znał Wawrzonka i cała sprawę emilcińską wiele lepiej niż legendarny Darek C. i to znał ją z "reala" a nie z książek, i mimo to uważa że Wawrzonek był zdolny do całej mistyfikacji, to tekstu nie puścili a mnie zbanowali. Najwyraźniej świadectwo pana Krzysztofa jest dla nich zbyt mocne :)
OdpowiedzUsuń