piątek, 30 kwietnia 2021

Tropem Wunderwaffe

 

Kilka tygodni temu pojawiła się moja nowa książka. To pierwszy tom Kryptonimu V-7. Książka otwiera nową serię Tropem Wunderwaffe. W sześciu raportach opowiem w niej o moim najdłuższym i najbardziej zawiłym śledztwie. O tym, jak cała historia się zaczęła, piszę we wstępie do książki:
 

 

 

Pewnego lipcowego wieczoru 1987 roku ulewny deszcz sprawił, że kolejne godziny postanowiłem spędzić na lekturze zabranej ze sobą w góry książki. Jej autorem był Jerzy Domański, zaś tytuł brzmiał Zagadka epoki. Za oknem sypialni małego drewnianego domku zaszytego w górach koło Zawoi błyskało i grzmiało. Mroczna atmosfera była wręcz idealna do zagłębiania się w lekturze. „Ciekawe, co tak naprawdę kryje się za zagadką UFO?” – zastanawiałem się, brnąc przez kolejne rozdziały. Aż w końcu dotarłem na stronę 127. Kiedy zaczynałem czytać jej treść, nie przyszło mi nawet do głowy, że kiedyś podjęty tam wątek stanie się tematem mojego ponad dwudziestoletniego śledztwa.

Wymienione przez Domańskiego nazwiska konstruktorów: Miethe, Bellonzo czy Schriever nic mi wówczas nie mówiły, mimo iż moja wiedza o lotnictwie nie była laicka. W mieszkaniu w Krakowie miałem dość pokaźną kolekcję różnych plastikowych modeli samolotów, które od lat godzinami pieczołowicie sklejałem. Ale nic, co wiedziałem w 1987 roku o lotnictwie i samolotach, nie kojarzyło mi się z latającymi dyskami. A właśnie o takich konstrukcjach pisał Jerzy Domański na 127 stronie Zagadki epoki. Mało tego, omawiane przez niego prace nad latającymi dyskami miały być realizowane jeszcze podczas drugiej wojny światowej w Trzeciej Rzeszy. „Czy to możliwe?” – pomyślałem. „Czy za tajemnicą UFO kryje się nasza ziemska technika? – rozważałem w myślach ewentualność, jakiej wcześniej nie brałem nigdy pod uwagę.

O zagadce niemieckich latających talerzy myślałem jeszcze przez kilka kolejnych dni. Potem o niej zapomniałem.

Minęło kilka lat.

Nadszedł 1994 rok. Wśród moich zainteresowań pojawił się nowy, pełen niedopowiedzeń temat – tajne bronie. Pochłaniałem dosłownie wszystko, co się z nimi wiązało. Był to czas, gdy co kilka miesięcy prasę obiegała nowa, elektryzująca wiadomość o samolocie, rakiecie lub innej broni, którą w tajemnicy doskonalono na jakimś tajnym poligonie w okresie zimnej wojny. A że zimna wojna się skończyła, coraz więcej można było mówić i pisać o jej sekretach.

Nie zaskoczyło mnie szczególnie, iż wśród setek publikacji o tajnych wojskowych programach zbrojeniowych ustawicznie mogłem napotkać sugestie, że znana technika wojskowa to jedynie fragment tego, czym dysponują niektóre światowe mocarstwa. Studiując szereg fachowych opracowań o historii lotnictwa i podboju kosmosu, fakt ten stawał się dla mnie z miesiąca na miesiąc coraz bardziej oczywisty. „Ileż to razy po drugiej wojnie światowej mocarstwa niespodziewanie przyznawały się do posiadania jakiegoś ultranowoczesnego samolotu, opracowania awangardowych systemów napędowych lub potwierdzały istnienie tajnych placówek naukowo-badawczych czy ukrytych w odludnych terenach poligonów doświadczalnych?” – rozmyślałem po lekturze nowego artykułu bądź książki. Historia wojskowości jasno dowodziła, że przez ostatnie pół wieku opinia publiczna wielokrotnie była zaskakiwana informacjami o tajnych projektach, których istnienie wcześniej dementowano.

Czytając liczne opracowania, zauważyłem też, że dla wielu publicystów, zwłaszcza propagujących wszelkie teorie spiskowe, powyższe fakty były niczym manna z nieba. Sugerowały bowiem niezbicie, że informacje niegdyś traktowane przez fachowców wojskowości jak zwykłe mrzonki mogą pewnego dnia okazać się faktem. Jednym słowem, historia wojskowości zdawała się potwierdzać, że o tym, co testują bądź testowały armie światowych mocarstw, możemy wciąż mieć bardzo ograniczoną wiedzę. Co ciekawe, zdaniem wielu fachowców miało to również dotyczyć losów niektórych tajnych broni pochodzących jeszcze z okresu drugiej wojny światowej! To zaś od razu przypomniało mi o tym, o czym wiele lat wcześniej przeczytałem w książce Domańskiego. Niedługo później w moje ręce wpadły też inne materiały podejmujące temat niemieckich latających dysków. Przeczytałem o nich między innymi w książce Janusza Wojciechowskiego UFO i prawdziwe latające talerze czy takich pismach jak „Magazyn UFO” oraz „Nieznany Świat”.

Czytając kolejne opracowania, zdałem sobie sprawę, że zagadka niemieckich latających talerzy już od lat intrygowała różnych badaczy. Szczerze powiedziawszy, bynajmniej mnie to nie dziwiło. „Gdyby uzyskano niepodważalne dowody na poparcie jej autentyczności, koniecznością stałoby się automatyczne zweryfikowanie szeregu uznanych obecnie faktów historii” – rozważałem. Należałoby między innymi zrewidować poglądy dotyczące stopnia zaawansowania techniki, jaką u schyłku drugiej wojny światowej dysponowano w Trzeciej Rzeszy. W konsekwencji zaś należałoby zweryfikować informacje odnośnie technicznej wiedzy, w której posiadanie tuż po zakończeniu wojny mogły wejść Stany Zjednoczone, Związek Radziecki, Wielka Brytania czy Francja. Ponieważ całość zagadki dotyczyła opracowanych rzekomo w tajnych zakładach zbrojeniowych Trzeciej Rzeszy aparatów latających w kształcie dysku, ewentualne wykazanie, iż programy takie były realizowane, a część z nich uwieńczono budową sprawnych w locie prototypów, w istotny sposób wpłynęłoby także na ocenę wielu raportów o UFO. „Hipoteza o ich wojskowym pochodzeniu zyskałaby ważny punkt zaczepienia” – rozmyślałem. Byłby nią logicznie brzmiący scenariusz traktujący raporty o UFO jako obserwacje testowanych bądź wykorzystywanych przez wojsko – począwszy od drugiej połowy lat czterdziestych – tajnych konstrukcji stanowiących kontynuację projektów niemieckich z lat drugiej wojny światowej.

Zagadka stawała się dla mnie coraz bardziej intrygująca. Coraz bardziej też chciałem poznać odpowiedzi na liczne wynikające z niej pytania. Ostatecznie w 2002 roku postanowiłem przeprowadzić w tej sprawie własne śledztwo...

 

[fragment książki Kryptonimu V-7, raport 1]