czwartek, 25 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 11)

 


Wchodząc do hali, Maciek miał w głowie istny mętlik. Gdy dziewięć dni wcześniej otrzymał anonimowego maila informującego go o nieznanych mu wcześniej szczegółach dotyczących praskich dokumentów, nie sądził, że tak szybko potoczy się jego śledztwo. A już na pewno do głowy mu wtedy nie przyszło, że wejdzie do ukrytych osiemdziesiąt lat wcześniej podziemi. Tymczasem stał w nich w obecności polskiego Prezydenta, czterech sopowców i dopiero co poznanej kobiety. Na górze zaś pozostali sopowcy i pięciu żołnierzy GROM-u zabezpieczali teren i pilnowali, by nikt niepowołany nie przeszkodził im w poznaniu tajemnicy ukrytej tu pod koniec drugiej wojny światowej przez będącą w agonii Trzecią Rzeszę. Tajemnicy, która rzekomo wciąż była sprawą wagi państwowej.

„Czy pod sam koniec wojny Niemcy faktycznie weszli w posiadanie planów broni tak zaawansowanej, że nawet po tylu dekadach mogła ona mieć jakieś militarne znaczenie?” – zastanawiał się, patrząc na spoczywające w tylnej części hali... znalezisko. „Kim był «Sprzymierzeniec» i w jakim celu postanowił przekazać państwu odpowiedzialnemu za wywołanie najbardziej krwawej wojny w dziejach ludzkości jakiejś zaawansowanej technologii?” – kolejne pytania przemknęły mu przez głowę. Wszystko to było bardziej niż dziwne i pozbawione sensu. Przez chwilę przypominał sobie zalegające YouTube filmiki wyznawców teorii spiskowych, promujące pogląd, jakoby świat rządzony był nie przez mocarstwa, lecz przez tajny światowy rząd. „Czy «Sprzymierzeniec» był ich przedstawicielem?” – pomyślał. „Ludwiku Dorn i Sabo! Nie idźcie tą drogą!” – błyskawicznie ostudziły go dźwięczące w głowie słowa Aleksandra Kwaśniewskiego.

– Jakie rozkazy, panie Prezydencie? – usłyszał jakby z oddali głos sopowca.

– Skoro zapewniacie, że znalezisko jest czyste, to sprawdźmy jego zawartość – odezwał się Krzysztof, wpatrując się w coś, co Niemcy ukryli na końcu hali.

Maciek również przeniósł wzrok w kierunku tajemniczego depozytu. Piętnaście drewnianych skrzyń spoczywało ułożonych jedna na drugiej w trzech wysokich stosach. Nie posiadały żadnych oznaczeń, a przynajmniej na razie nie było ich widać. Gdy dwójka sopowców podeszła do jednej z kolumn i powoli zaczęła ściągać najwyższą ze skrzyń, poczuł, jak żołądek zaczyna skręcać mu się w supeł, a dłonie stają się wilgotne. Po chwili długi na około sto dwadzieścia centymetrów drewniany pakunek znalazł się na ziemi.

– Otwieramy? – sopowiec skierował do Prezydenta kolejne pytanie.

Krzysztof nie odpowiedział od razu. Przełknął ślinę i spojrzał na Maćka. Ten kiwnął głową, dając przyjacielowi znak, że jego zdaniem nie ma co odwlekać nieuniknionego.

– Otwierajcie – głos Prezydenta był tyleż zdecydowany, co zdeterminowany.

Skrzynie nie były w żaden sposób zabezpieczone. Nie posiadały żadnych zamków czy kłódek. Gdy jeden z funkcjonariuszy chwycił za wieko i ostrożnie pociągnął je do góry, otworzyło się bez przeszkód. Maciek zrobił dwa kroki do przodu. Również Prezydent i Patrycja podeszli bliżej otwartej skrzyni.

– To chyba jakaś dokumentacja – odezwał się sopowiec.

W skrzyni w kilku stosach spoczywały dziesiątki, a być może setki, kartonowych teczek formatu A4. Te na samej górze mogły mieć jakieś cztery centymetry grubości.

– Mogę? – spytał Maciek, zerkając na przyjaciela i wyciągając rękę w kierunku jednej z nich.

– Czyń honory – usiłował zażartować Prezydent. Jego grobowy głos miast rozładować panujące w podziemnej hali napięcie, tylko je spotęgował. 

Maciek ubrał schowane w kieszeni lateksowe rękawiczki i powoli chwycił w dłoń jedną z leżących na górze teczek. Następnie ostrożnie ją podniósł, zbliżył do oczu i przeczytał na głos widniejący na niej opis w języku niemieckim „Projekt 407. 1/22”. Nikt z obecnych się nie odezwał. Wszyscy czekali najwyraźniej, aż Maciek zajrzy do ukrytych wewnątrz akt. Rozwiązawszy kokardkę z cienkiej, białej wstążki, Maciek położył teczkę na innych spoczywających w skrzyni i z namaszczeniem, niczym pracownik jakiegoś archiwum, zajrzał do jej wnętrza. W hali panowała absolutna cisza. Szelest kolejnych przekładanych stron dokumentacji był jedynym odgłosem, jaki przez kilka kolejnych sekund niósł się po betonowym pomieszczeniu. Kiedy Maciek zatrzymał wzrok na bodaj piętnastej stronie akt, na moment odebrało mu dech w piersiach. Chwilę później wszyscy usłyszeli dwa słowa, które jasno dowodziły niezwykłości odkrycia: „Ja pierdolę!”.

 

środa, 24 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 10)

 

Dziesiąty fragment mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


Gdy dron ponownie wyłonił się z betonowego otworu, mieli już z grubsza pewność, co czeka na nich pod ziemią. Szyb miał dwadzieścia pięć metrów wysokości i prowadził do poziomego korytarza. Dzięki wykonanemu przez urządzenie trójwymiarowemu skaningowi wiedzieli, że korytarz ma dwieście osiemdziesiąt centymetrów wysokości i dwieście dwadzieścia centymetrów szerokości. Z jednej strony, tej prowadzącej w kierunku skraju zbocza, liczył sobie trzydzieści dwa metry długości i kończył się betonową ścianą. Dokładnie tak, jak opisywał to niemiecki oficer, który zeznał, że wejście do podziemi miało być, zgodnie z warunkiem „Sprzymierzeńca”, zabetonowane i zamaskowane. Znacznie ciekawsze było jednak odkrycie dokonane, gdy dron ruszył na penetrację przeciwnej części korytarza. Po mniej więcej pięćdziesięciu metrach przechodził on w rozległą halę, długą na około dwadzieścia, szeroką na dziesięć i wysoką na cztery metry. Kiedy Maciek zerknął na monitor laptopa i ujrzał to, co spoczywało na jej końcu, zamarł.

* * * 

Dyskusja na temat dalszych poczynań była burzliwa. Sopowcy pod żadnym pozorem nie chcieli wyrazić zgody, aby Prezydent brał udział w zejściu do podziemi. Z kolei on kategorycznie odmawiał pozostania na powierzchni. Po kilku minutach słownych przepychanek prezydencka ochrona musiała dać za wygraną. Prezydent, cedząc powoli słowa, by każdy wyraz był dobrze słyszany, powołał się na konkretny artykuł, który dawał mu prawo do podjęcia ryzyka. Przyglądający się całej tej batalii, Maciek nie krył satysfakcji. Zwłaszcza gdy Prezydent zakończył całą rozmowę nieznoszącym sprzeciwu stwierdzeniem: „A oni wchodzą z nami” – po czym palcem wskazał jego i Patrycję.

– Tak jest, panie Prezydencie – odpowiedział dowódca sopowców, równocześnie ostentacyjnie kręcąc z dezaprobatą głową.

– Bez dąsów – skarcił go Krzysztof i niemal od razu już znacznie bardziej pojednawczo dodał – Wierzę w wasz profesjonalizm i jestem przekonany, że zadbacie o nasze bezpieczeństwo.

 Kilkanaście minut później pierwsza dwójka funkcjonariuszy rozpoczęła schodzenie szybem w głąb podziemi. Po nich przy betonowym otworze stanął Prezydent. Poprawił spoczywający na głowie kask, zapalił przymocowaną do niego czołówkę i powoli, jakby coś jeszcze kalkulując w myślach, oparł wojskowy but na pierwszej klamrze metalowej drabiny w szybie. Na koniec rzucił krótkie spojrzenie Maćkowi i mówiąc: „Do zobaczenia na dole”, zaczął ostrożnie schodzić. Zaraz po nim nad szybem pojawiła się druga para sopowców. Dwóch pozostałych miało zostać na górze. Eskapadę zamykał Maciek z Patrycją. Jego propozycję, że będzie schodzić pierwszy, a ona zaraz nad nim, by w ten sposób uchronić ją przed ewentualnym upadkiem, przyjęła z nieukrywanym zadowoleniem.

* * *

Szyb zdawał się nie mieć końca. Gdy w świetle czołówki Maciek zobaczył wreszcie betonową posadzkę korytarza, poczuł ulgę. Zaraz potem zauważył, że metalowa drabina nie kończyła się w szybie, ale zwisała niemal do samej podłogi. Dzięki temu zarówno on, jak i Patrycja, mogli bez zeskakiwania znaleźć się w korytarzu.

– Myślałem, że będzie tu chłodniej – odezwał się stojący kilka metrów od niego Prezydent.

– Temperatura w podziemiach waha się w okolicach siedmiu stopni – wyjaśnił Maciek. – Gdy wchodzisz latem, marzniesz, a zimą czujesz przyjemne ciepło – dodał.

– Rozumiem, panie Prezydencie, że kierujemy się do hali? – niemal wszedł im w słowo sopowiec.

– Dokładnie – potwierdził Krzysztof.

– To zostańcie tu chwilę, a my we dwójkę zrobimy rozeznanie terenu – rzucił i nie czekając na odpowiedź, kiwnął na najbliższego z kolegów, po czym obaj powoli ruszyli korytarzem.

W świetle ich czołówek Maciek widział, jak po chwili docierają do pokaźnych rozmiarów hali. Przez moment, niczym magiczne ogniki, światła pląsały po kolejnych jej fragmentach. W końcu znieruchomiały. Choć od miejsca, które rozświetlały, Maćka dzieliło niemal pięćdziesiąt metrów, bardzo wyraźnie widział owo coś, co spoczywało na końcu hali. W tym samym momencie poczuł kolejną falę przepełniającego go lęku. Ponownie też zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej podczas żadnego ze śledztw nie czuł strachu przed tym, co odkryje. Było to dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Co gorsza, już samo w sobie wprawiało go w jeszcze większy niepokój.

– Teren czysty, żadnych min i substancji wybuchowych. Znalezisko też czyste. Możecie do nas przyjść – usłyszeli niesiony przez echo głos jednego z sopowców.

– Poloneza czas zacząć – odezwał się z powagą Prezydent.

Spoglądając w jego kierunku, Maciek był pewien, że Krzysztof czuł to samo, co on. Znał przyjaciela od ponad trzydziestu lat. Takiego napięcia na jego twarzy jeszcze nigdy nie widział. Nawet gdy ważyły się losy jego kampanii prezydenckiej.

[Niebawemciąg dalszy]

wtorek, 23 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 9)

 

Na Gontowej zaczyna się robić coraz ciekawiej... czyli fragment dziewiąty mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


Godzinę później przypuszczenia Prezydenta i Maćka okazały się jeszcze bardziej uzasadnione. Po usunięciu reszty ziemi z kopca i odsłonięciu pozostałej części głazu stało się niemal oczywiste, że kamień umieszczono na otworze jakiegoś betonowego filaru. Na oko wejście do szybu mogło mieć średnicę niecałego metra. Znajdująca się pomiędzy betonem a głazem czarna otulina była wykonana z jakiegoś gumowatego materiału.

– Panowie, to my odchodzimy w bezpieczne miejsce, a wy róbcie swoje. Powodzenia! – odezwał się Prezydent do dwóch sopowców.

Ci kiwnęli tylko w milczeniu głowami. Minutę później pozostali funkcjonariusze, Prezydent, Patrycja i Maciek byli już ukryci w odległości około dwustu metrów od głazu.

– Dzięki, że mogłam tu zostać – Patrycja szepnęła do ucha Maćkowi, niemal dotykając go przy tym ustami.

– Podziękuj Prezydentowi. To on tu decyduje – odparł również szeptem Maciek, przenosząc na nią wzrok. Teraz gdy oczy Patrycji znajdowały się kilkanaście centymetrów od jego, a ich spojrzenia skrzyżowały się, stało się dla niego jasne, że nie będzie to zwykła znajomość. „Chyba że za moment połowa Gontowej wraz z nami wyleci w powietrze” – pomyślał z trwogą.

– Wolę podziękować tobie – wyszeptała Patrycja, a łobuzerski uśmiech, jaki przez ułamek sekundy pojawił się na jej twarzy, mówił wszystko.

– Czujniki wciąż nie pokazują żadnych materiałów wybuchowych – w krótkofalówce, trzymanej przez jednego z kucających obok nich sopowców, dało się słyszeć rzeczowy głos ich kolegi. Zaczynamy wiercić otwór w uszczelce i za moment wprowadzimy do środka mikrokamerę na światłowodzie.

– Dobra, czekamy.

Po kolejnej minucie krótkofalówka ponownie przemówiła. Jak się okazało, widok z wprowadzonego przez dziurę w otulinie przewodu z mikrokamerą potwierdził domysły Prezydenta i Maćka. Pod głazem znajdował się pionowy szyb wyposażony w metalową drabinkę. Mógł mieć około dwudziestu metrów głębokości.

– Robi się coraz ciekawiej – powiedział Prezydent, a w jego głosie czuć było zarówno podekscytowanie, jak i… niepokój.

* * *

Jeszcze ciekawiej zrobiło się kilkanaście minut później, gdy przy użyciu lin, zrobionej naprędce dźwigni i pomocy mięśni całej szóstki sapiących z wysiłku sopowców, głaz został ostatecznie zrzucony z betonowego postumentu. Leżał teraz ukośnie, niczym gigantyczne kukułcze jajo, na warstwie ziemi usuniętej wcześniej z kopca.

– Czas na rekonesans – odezwał się sopowiec, który wcześniej odbierał przez krótkofalówkę meldunki od dwóch kolegów.

– Wchodzicie? – zapytał go Prezydent.

– My nie. Od tego mamy naszego małego towarzysza.

To mówiąc, kiwnął głową w stronę jednego z kolegów. Ten błyskawicznie sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego małą walizeczkę. Otworzył ją, po czym niemal z pietyzmem wziął w dłonie spoczywającego wewnątrz drona. Odłożył go delikatnie na ziemię i wyjął pad do sterowania. Podłączywszy go do tabletu, przez chwilę ustawiał coś na monitorze.

– Gotowe – odpowiedział.

Sekundę później wszyscy usłyszeli świergot miniaturowego wirnika. Dron poderwał się i zawisł metr nad ziemią. Sopowiec, ruszając gałką pada, skierował go nad otwór prowadzący do szybu. Następnie dotknął kilku ikonek na monitorze tabletu, co sprawiło, że świergoczące urządzenie powoli zaczęło opuszczać się w stronę otworu. Gdy tylko zniknęło w jego wnętrzu, Maciek spojrzał na Prezydenta. Ten stał w skupieniu, jakby nad czymś rozmyślając.

– Panowie, zapraszam was tutaj – odezwał się sopowiec od krótkofalówki. – Panie oczywiście też – dodał z uśmiechem w stronę Patrycji. Stał koło wojskowego namiotu. W jego przedsionku na polowym stoliczku spoczywał masywnej budowy laptop. Był otwarty. Na jego monitorze widać było obraz z kamery zainstalowanej w dronie. Przesuwająca się powoli drabinka sugerowała, że urządzenie wciąż opuszczało się szybem.

– Znamy się dopiero kilka godzin, a ty już zorganizowałeś nam wspólne wyjście do kina – zażartowała w stronę Maćka Patrycja. – Idziemy? – dodała, obdarzając go tyleż zalotnym, co pełnym ufności spojrzeniem.

Czując jej bliskość, Maciek zdał sobie sprawę, jak bardzo brakowało mu tego przez minione dwa lata. Po tragicznej śmierci żony prowadził niemal ascetyczny tryb życia, skupiając się zasadniczo na pracy i wychowywaniu dwóch nastoletnich synów: Maksa i Jonasza. By podołać wyzwaniu tacierzyństwa, musiał ograniczyć wszelkie wyjazdy w teren. Nie chciał nadmiernie obarczać swojej siostry opieką nad budrysami. Czasem nie miał jednak innego wyjścia. Tak było choćby w miniony czwartek, gdy jego siostra zabrała chłopaków na kilka dni ze sobą do Włoch. Jego trzecia pociecha, dwudziestopięcioletnia córka Dorota, takowej troski już nie wymagała. Była dorosła, w pełni samodzielna i, jak on, realizowała swoją życiową pasję. W jej przypadku stanowiła ją fotografia zwierząt. Żałował tylko, że od roku mieszkała w Hiszpanii i tak rzadko mógł się z nią spotykać.

– Widać jakiś tunel – z zadumy wyrwał go głos Prezydenta.  

[Niebawem ciąg dalszy]

niedziela, 21 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 8)

 

Na Gontowej zaczyna się robić coraz ciekawiej... czyli fragment ósmy mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


Tuż przed szesnastą Maciek usłyszał odgłos nadlatującego helikoptera. Gdy dźwięk łopat wirnika stawał się coraz głośniejszy, zdał sobie sprawę, że nie pochodzi od prezydenckiego Sokoła. To była znacznie cięższa maszyna.

– Ktoś chyba tu leci – odezwała się, siedząca koło niego Patrycja.

– Mój przyjaciel postanowił nam dotrzymać towarzystwa – odparł Maciek, lekko się uśmiechając.

– Ciekawych masz przyjaciół, skoro latają helikopterami – odparła, badawczo przypatrując się Maćkowi.

– Niespodzianka za niespodziankę – zażartował Maciek, zerkając między korony pobliskich drzew. Kilkadziesiąt metrów nad nimi, zza czubków targanych podmuchami powietrza jodeł, wyłonił się masywny kształt wojskowego Black Hawka.

– Ściągnąłeś tu kawalerię? – Patrycja była coraz bardziej zaintrygowana.

– Już sam nie wiem, kogo tak naprawdę tu zaprosiłem – odparł zdezorientowany Maciek.

Gdy chwilę później zobaczył, jak między drzewami opada lina, oniemiał. Potem wydarzenia potoczyły się ekspresowo. Kilkanaście metrów od miejsca, w którym już nie siedzieli, tylko stali z Patrycją, na ziemi zaczęły lądować ciemne sylwetki żołnierzy. Po widniejących na uniformach naszywkach Maciek błyskawicznie rozpoznał gości. Pikującego orła ze złotą błyskawicą w szponach mogli nosić tylko żołnierze GROM-u. Maciek naliczył ich pięciu. Wszyscy posiadali pełne bojowe wyposażenie, a ich twarze ukryte były pod specjalnymi kominiarkami i goglami. W hełmach widać było wmontowane kamerki. Wyglądali tyleż imponująco, co przerażająco.

„Najlepsi z najlepszych” – pomyślał Maciek. Tymczasem na ziemi lądowały już dwa kontenery z dodatkowym ekwipunkiem i wyposażeniem, które specjalsi bezzwłocznie przenieśli kilkanaście metrów w dół zbocza, by zacząć osłaniać je siatką maskującą. W tym czasie po linie zjeżdżało już czterech kolejnych gości przybyłych na Gontową. Ich umundurowanie było zupełnie inne. Naszywki na mundurach informowały, że są to sopowcy – funkcjonariusze Służby Ochrony Państwa. Na koniec na linie pojawiły się trzy kolejne sylwetki. Opuszczały się jedna za drugą niczym trzy zlepione ze sobą koraliki. Gdy cała trójka znalazła się już na ziemi, Maciek rozpoznał wśród nich Krzysztofa. Ubrany był także w wojskowy uniform, który, jak mu powiedział poprzedniego wieczora, otrzymał miesiąc temu od jednej z jednostek specjalnych.

– Czy to jest Prezydent? – Patrycja przypomniała Maćkowi o swojej obecności.

– Tak – odparł Maciek, podnosząc równocześnie dłoń w geście powitania przyjaciela.

* * *

Sprawdzanie Patrycji przez dwóch sopowców trwało niespełna minutę. Gdy upewnili się, że nie posiada przy sobie broni, ostrych narzędzi i niebezpiecznych materiałów, pozwolono jej podejść do głowy państwa. Prezydent przywitał się z nią, a potem uściskał Maćka. Następnie odszedł z nim kilka metrów na bok.

– Jak widzisz, ściągnąłem posiłki – odezwał się.

– Trudno było nie zauważyć.

– Chcę mieć pewność, że teren będzie bezpieczny i nikt niepowołany nie będzie się tu szwendał.

– Ale żeby aż GROM? – Maciek wciąż nie krył zaskoczenia przybyłymi na Gontową gośćmi.

– Chłopaki mają wobec mnie pewien dług wdzięczności. A że przeczucie podpowiada mi, iż będą się tu działy rzeczy, na jakie nie jesteśmy przygotowani, pomyślałem, że poproszę ich o pomoc.

– A co na to twoi ochroniarze? Nie czują się traktowani... – Maciek chwilę szukał najlepszego słowa – po macoszemu?

– Oni mają swoje zadania, a gromowcy swoje. Zresztą, to jest nieistotne. Najważniejsze jest… – Krzysztof zawiesił głos – wasze odkrycie.

– A co z Patrycją, znaczy, z tą kobietą? – Maciek poprawił się błyskawicznie, nie chcąc, aby przyjaciel pomyślał, że wszedł z nią w jakąś relację.

– A co ma być? Za chwilę podpisze papier i wszystko, czego była i pewnie będzie świadkiem na Gotowej, musi zachować w tajemnicy.

– Gontowej – poprawił go Maciek, zdawszy sobie sprawę, że szczerze cieszy się z perspektywy kolejnych godzin spędzonych w towarzystwie Patrycji.

– To teraz pokaż mi wasze odkrycie – powiedział stanowczo Prezydent.

Chwilę później obaj stali już koło drogowskazu. Krzysztof przyglądnął się najpierw wyrytemu na nim symbolowi. Następnie kucnął i zerknął na miejsce, gdzie Patrycja odsłoniła pokaźną ilość ziemi. Głaz kształtem przypominał jajko. Jednak tym, co najbardziej zaskoczyło Prezydenta, było znalezisko zlokalizowane tuż pod jego dolną częścią. Spod odsłoniętej warstwy ziemi widać było fragment betonowego postumentu. Kamienne jajo wyglądało, jakby było postawione na jakimś okrągłym otworze. Mało tego, w miejscu, gdzie głaz stykał się z betonem, widać było jakąś czarną otulinę.

– To chyba jakaś ogromna uszczelka – szepnął Krzysztof.

– Dokładnie to samo pomyślałem – przytaknął Maciek. – Niemcy zapewne chcieli, aby przeciekająca po głazie woda nie przedostawała się do... – zawiesił na chwilę głos – podziemi.

– Czyli wspomniany przez niemieckiego oficera drogowskaz miał nie tyle pokazywać przybliżoną lokalizację szybu, ile go osłaniać – stwierdził Krzysztof.

– Przekonamy się, jak tylko go zepchniemy z postumentu. 

[Niebawem ciąg dalszy]

sobota, 20 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 7)

 

Dzisiaj fragment siódmy mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


„Pieprzony zbieg okoliczności” – przeklinał w myślach Maciek, krocząc kilka metrów za Patrycją. Z drugiej strony cała sytuacja nie była dla niego niczym nowym. Praktycznie w każdym swoim śledztwie to właśnie dzięki różnym zbiegom okoliczności docierał do ważnych świadków, zdobywał ciekawe dokumenty i natrafiał na nieznane wcześniej aspekty badanych zagadek. Czasem miał wrażenie, że całe jego życie to niekończące się pasmo szczęśliwych trafów. Niektóre były tak dziwne, że kiedy pewnego dnia zobaczył film „Truman show”, zastanawiał się nawet, czy przypadkiem on również nie jest uczestnikiem takiego reality show. Jego przyjaciel Wojtek, który podczas dziesiątek wspólnych eskapad był świadkiem wielu podobnych zdarzeń, nazywał je krótko: „Głupi ma zawsze szczęście”. Po jego słowach zawsze parskali razem śmiechem. Teraz Maćkowi do śmiechu bynajmniej nie było. Sytuacja, w jakiej się znalazł, była co najmniej kłopotliwa. Z jednej strony nie musiał już szukać głazu-drogowskazu, bo wyręczyła go w tym Patrycja. Z drugiej zaś, jeszcze tego wieczoru kobieta miała zamiar poinformować o istnieniu głazu w internecie, co mogło na Gontową ściągnąć wielu zapaleńców zafascynowanych zagadką „Riese”. Maciek wiedział, że nie może do tego dopuścić. Zupełnie jednak nie miał pomysłu, jak odwieść ją od owego zamiaru.

– Widzisz? Jest tam – z rozmyślań wyrwał go uradowany głos Patrycji.

Maciek spojrzał we wskazanym kierunku. Na leśnym zboczu widać było pokaźny kopiec ziemi. Mógł mieć jakiś metr wysokości. Z jego górnej części wystawał zaokrąglony głaz. Od razu pojął, że Niemcy ustawiwszy kamienny drogowskaz we właściwym miejscu, obsypali go wokół ziemią, by zbytnio nie rzucał się w oczy. A że ich pomysł okazał się skuteczny, zrozumiał, przypomniawszy sobie, że był już tu kiedyś.

– To teraz mam dla ciebie niespodziankę – słowa Patrycji dobiegły go niczym z innego wymiaru, gdyż wciąż wpatrywał się w ziemny kopiec i wystający na jego szczycie fragment... kamiennego drogowskazu. „A więc niemiecki oficer nie kłamał” – pomyślał i poczuł, jak pocą mu się dłonie.

– Halo, ziemia do Maćka. Nie jesteś ciekaw niespodzianki? – Patrycja nie dawała za wygraną.

– Jakiej znowu niespodzianki? – wybąkał Maciek, usiłując zebrać myśli, co szło mu jak krew z nosa. 

– Tadam! – powiedziała entuzjastycznie Patrycja, kierując równocześnie obie ręce w stronę ziemnego kopca. –  Pod głazem jest coś, co może cię zainteresować.

– Masz ze sobą georadar, że już wiesz, co pod nim jest? – zapytał, zbliżając się jednocześnie do miejsca, w którym stała.

– Nie, ale posiadam małą saperkę. Kiedy trzy godziny temu znalazłam wystający z ziemi głaz, postanowiłam sprawdzić, czy na zasłoniętej ziemią jego części nie ma przypadkiem innych znaków runicznych.

– Nie ma ich na pewno! – rzucił stanowczo Maciek, od razu żałując wypowiedzianych słów.

– No tego jeszcze nie możemy chyba być pewni. Odkopałam tylko fragment tego głaziska, ale zamiast kolejnych znaków odkryłam coś znacznie, jak sądzę, ciekawszego. Przynajmniej dla ciebie.

Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, Maciek jeszcze szybszym krokiem zbliżył się do kopca, nieco go obszedł i… zamarł.

* * *

Kilkanaście minut później Maciek stał nieopodal głazu z przyłożoną do ucha komórką. Kątem oka widział, jak Patrycja metodycznie obfotografowuje kopiec. Kolejne sygnały nieodbieranego połączenia wydawały się trwać niemal wieczność.

– Już myślałem, że się nie odezwiesz – usłyszał w końcu znajomy głos Krzysztofa. – Masz coś?

– Tak, mam coś – westchnął Maciek.

– Dawaj, zamieniam się w słuch.

Kolejną chwilę Prezydent w skupieniu słuchał relacji przyjaciela z Gontowej. Na wieść o odnalezieniu drogowskazu z niedowierzaniem pokiwał głową. Jeszcze większe zdziwienie wywarła na nim kolejna rewelacja o odkryciu dokonanym pod warstwą ziemi.

– Żartujesz – wycedził.

Z kolei wzmiankę o towarzyszącej mu kobiecie Krzysztof przyjął, ku zaskoczeniu Maćka, ze stoickim spokojem.

– Wyluzuj. Ogarnę problem na miejscu – uspokoił Maćka. – Twoja towarzyszka podpisze glejt o tajemnicy państwowej i będzie po kłopocie. Tymczasem zatrzymaj ją na miejscu i dopilnuj, aby niczego nie wrzucała do sieci. Będę do trzech godzin.

– Jak to będziesz? – Maciek był zdezorientowany. – Zamierzasz przyjechać w Góry Sowie? – upewnił się, że dobrze zrozumiał zapowiedź.

– Skąd. Nigdzie nie będę jechał. Przylecę helikopterem – zaśmiał się Prezydent.

– No tak.

– A teraz wybacz, Maciuś, ale muszę błyskiem wszystko ogarnąć. Mój urlop miał wyglądać zupełnie inaczej, więc czeka mnie kilka szybkich korekt. Widzimy się niebawem.

– Jak tu trafisz?

– Po sygnale GPS twojej komórki – Prezydent ponownie się zaśmiał.

– Mam czekać przy drogowskazie? – zapytał coraz bardziej zdziwiony Maciek.

– Dokładnie. Będzie lepiej, jak moja wizyta w Górach Sowich pozostanie na razie w tajemnicy – mówiąc to, Krzysztof spoważniał. – Mam przeczucie, że cała ta historia jest znacznie bardziej ważka, niż sądzimy – dodał głosem pełnym autentycznej troski.

– To jest nas dwóch – przyznał Maciek. – Do zobaczenia – powiedział, kończąc rozmowę, chociaż korciło go, aby jeszcze przez chwilę omówić z przyjacielem kilka męczących go aspektów sprawy. Chowając komórkę do kieszeni kurtki, usłyszał głos Patrycji.

– Po twojej minie wnioskuję, że to była poważna rozmowa.

– Za kilka godzin przekonasz się, jak bardzo poważna – odparł Maciek, zerkając ponownie w miejsce, gdzie Patrycja odsłoniła warstwę ziemi przy drogowskazie. – Tymczasem, musimy tu zostać przez kilka godzin.

– Jasne. Całe szczęście, że zrobiłam zapas kanapek i mam termos z kawą – odparła, jakby cała ta sytuacja była całkowicie zwyczajna. – Jesteś głodny? – dodała beztrosko, sięgając do stojącego na ziemi plecaka.

– Nie, ale kawy to bym się chętnie napił.


[Niebawem ciąg dalszy]

czwartek, 18 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 6)

 

Dzisiaj fragment szósty mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


– Cześć. Też lubisz jesienne spacery po lesie? – skierowane pod jego adresem słowa jasno dowodziły, że został zauważony. Nie mając najmniejszej ochoty na pogawędki, Maciek zaczął błyskawicznie szukać tyleż grzecznego, co stanowczego zakończenia nieoczekiwanego spotkania.

– Dzień dobry – rzucił, siląc się, by w jego głosie nie dało się poznać zdenerwowania. – Dla mieszczucha spacer po lesie, to jedyna szansa, by odpocząć od ludzi – dodał, pełen nadziei, że tym jednym błyskotliwym zdaniem rozwiąże niespodziewany problem.

– Oj, ktoś tu chyba daje mi do zrozumienia, że nie ma ochoty na dalsze pogaduszki – usłyszał w odpowiedzi.

Kolejne kilka sekund Maciek toczył wewnętrzną walkę. Z jednej strony, zdecydowanie chciał mieć spokój podczas swoich poszukiwań, z drugiej zaś myśl, że wyszedł na gbura, mocno go ukłuła. Nie lubił robić nikomu przykrości, zwłaszcza gdy ów ktoś sprawiał sympatyczne wrażenie, a nieznajoma takie właśnie robiła. Miała, jak się szybko zorientował, naprawdę przyjazny i pogodny głos. Nawet sam zarzut, że chce się jej pozbyć, wypowiedziała, bardziej śmiejąc się i obracając to w żart.

– Czasem chyba każdy potrzebuje chwili samotności. Nie traktuj tego osobiście – wyjaśnił Maciek, lekko się przy tym uśmiechając.

Tymczasem nieznajoma znajdowała się już zaledwie kilka metrów od niego. I, jak orientował się z każdym kolejnym jej krokiem, była niezwykle atrakcyjną kobietą.

– Patrycja – powiedziała, zatrzymując się w odległości około metra i wyciągając do niego rękę.

Maciek odwzajemnił uścisk i się przedstawił. Zdał też sobie sprawę, że patrząc w jej śmiejące się oczy, na moment zupełnie zapomniał o celu swojej leśnej przechadzki. Natychmiast się zreflektował i zganił w myślach.

– Wybrałeś osobliwe miejsce na spacer i relaks – odezwała się ponownie Patrycja. – W czasie wojny Trzecia Rzesza prowadziła tu ponoć jakiś supertajny projekt. Zdaniem niektórych badaczy Niemcy chcieli tu wybudować podziemne laboratorium do prac nad jakąś zagadkową bronią. Niedaleko stąd widziałam dwa okratowane wejścia do podziemi. Wyglądają naprawdę groźnie.

– Też coś o tym słyszałem – skłamał Maciek, nie chcą pod żadnym pozorem ujawniać, że sprawą „Riese” zajmuje się od lat i ma na swoim koncie kilka związanych z ową zagadką książek. Czuł, że mogłoby to tylko przedłużyć pogawędkę, a być może doprowadzić nawet do propozycji, aby stał się przewodnikiem po okolicznych pozostałościach wojennego przedsięwzięcia. „Brrrr” – wzdrygnął się na samą myśl o tym, czując równocześnie, że jakaś część jego ciała nie miałaby nic naprzeciw takiej alternatywie. Kobieta z każdą chwilą nie tylko coraz bardziej mu się podobała. Mało tego, jej obecność i mowa ciała sprawiły, że odczuł coś, czego nie zarejestrował u siebie od niemal dwóch lat, gdy jego żona zginęła w wypadku samochodowym.

– Ależ ty jesteś skromny – słowa Patrycji sprawiły, że w głowie od razu zapaliła mu się czerwona lampeczka oświetlająca tabliczkę z napisem „problemy”. – Każdy inny publicysta od razu chwaliłby się swoimi dokonaniami i popisywał wiedzą – dodała, mrugając przy tym porozumiewawczo okiem i uśmiechając się filuternie. Maciek na moment zaniemówił. Otwierał już usta, aby wybrnąć z pułapki, którą sam na siebie zastawił, ale kobieta nie dała mu się odezwać.

– Nie tłumacz się. W sumie to tylko mi zaimponowałeś. Zresztą... ja też nie byłam z tobą całkiem szczera.

– To znaczy? – wydukał Maciek.

– Od razu cię rozpoznałam. Czytałam kilka twoich książek.

– Miło. Interesują cię takie tematy? To raczej problematyka typowa dla mężczyzn.

– Rzeczywiście. Ale mnie, jako socjologa, interesuje mechanizm powstawania współczesnych legend.

– To z „Riese” dobrze trafiłaś – zauważył Maciek, wymieniając w głowie przynajmniej kilkanaście mitów, jakie na bazie szeroko pojętej zagadki „Riese” narodziły się w ciągu minionych dekad. – Zajmujesz się tym zawodowo? – zapytał, próbując tym samym przejść do etapu zebrania o Patrycji choćby pobieżnych informacji.

– Hobbistycznie. Nie muszę pracować. Pokaźny spadek gwarantuje mi zupełną niezależność finansową, ale od lat prowadzę bloga, w którym, korzystając z wiedzy zdobytej na studiach, opisuję różne współczesne mity i legendy. A że dwa miesiące temu przeczytałam twoją książkę, a potem kilka następnych o tej zagadce, to teraz postanowiłam skupić się na „Riese”.

– To będziesz miała co opisywać. Dzięki dziennikarzom i różnym pasjonatom z każdym rokiem przybywa hipotez dotyczących podziemi w Górach Sowich.

– Dzisiaj przybędzie kolejna – zaśmiała się Patrycja, a Maciek ponownie zdał sobie sprawę, że patrząc, jak kobieta się śmieje, zaczyna zapominać o bożym świecie. A już na pewno o zadaniu, jakie miał wykonać na Gontowej. Ponownie zrugał się w myślach. Równocześnie poczuł złość, że do podobnego spotkania nie doszło innym razem, gdy sprawa, jaką się zajmował, nie była tak piląca.

– Kolejna hipoteza? – zapytał, wracając do tematu rozmowy.

– Dokładnie. Wieczorem, po powrocie do Wrocka, zamierzam puścić w sieć teorię, że na Gontowej Niemcy prowadzili także rytuały z wykorzystaniem znaków runicznych. Jestem ciekawa, jak szybko taka hipoteza zostanie podjęta przez innych badaczy i kiedy stanie się kolejnym mitem związanym z „Riese”.

Wzmianka o znakach runicznych wprawiła Maćka w osłupienie. Momentalnie przypomniał sobie o głazie-drogowskazie, na którym wyryty miał być właśnie jeden z nich. Jego zdziwienie najwyraźniej spostrzegła również Patrycja.

– Ejjj, nie będzie to aż takie duże nadużycie z mojej strony – powiedziała, robiąc przy tym zasmuconą minę. – Niecałe dwieście metrów stąd spod ziemi wystaje kamień, w którym ktoś wyżłobił romb. A taki właśnie kształt, jak zdążyłam już sprawdzić, miał jeden ze znaków runicznych. Zresztą... zamiast rozmawiać tutaj, chodźmy w tamto miejsce, to sam zobaczysz zarówno głaz, jak i wyryty na nim znak runiczny – to mówiąc, Patrycja odwróciła się i machnęła na niego ręką. – No chodź, panie pisarzu, spodoba ci się. Poza tym będziesz miał temat na rozdział do kolejnej książki.

[Niebawem ciąg dalszy]

TAJNE JAK UFO!

 

To był bodaj pierwszy wywiad, jakiego udzieliłem. A na pewno jeden z pierwszych. Od jego publikacji minęło dwadzieścia lat! Ostatecznie ukazał się w „Expressie Bydgoskim” w kwietniu 2004 roku. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że wypowiadałem się w nim wraz z Igorem Witkowskim. 

Najlepszą weryfikacją wywiadu jest zawsze czas. Dzisiaj, po dwudziestu latach, z lekkim niepokojem przeczytałem, cóż takiego naopowiadałem bydgoskiemu dziennikarzowi dwie dekady temu. Moje wrażenia? Nie zmieniłbym ani jednego słowa :-)

A oto wywiad:

 

Dlaczego zainteresowała Pana właśnie problematyka tajnych projektów dotyczących aparatów latających? 

Zagadnienie to zafascynowało mnie na początku lat 90. Było to niejako logiczną konsekwencją moich wcześniejszych zainteresowań lotnictwem oraz ufologią. Gromadząc systematycznie nowe publikacje na oba wspomniane tematy, utwierdzałem się w przekonaniu, że problem powiązań między tajną technologią wojskową (głównie lotniczą) a raportami o niezidentyfikowanych obiektach latających, jest znacznie bardziej złożony i skomplikowany, niż zwykło się uważać. Coraz szerzej zakrojone zbieranie materiałów – których w ostatniej dekadzie gwałtownie przybyło – stopniowo przerodziło się w ich szczegółowe analizowanie oraz własne badania.

W jaki sposób informacje o tajnych projektach z obszaru najnowszych technologii wojskowych docierają do badaczy tematu, w tym wypadku do Pana? Czy są jakieś przecieki ze źródeł wojskowych, czy też badacze tej problematyki opierają się głównie na tzw. “białym wywiadzie” i z rozproszonych, lecz dostępnych informacji wyciągają wnioski?

Jeżeli jakiś zachodni autor bądź dziennikarz lotniczy zaprezentuje nowe fakty dotyczące jakiegoś tajnego samolotu, którego istnienie nie zostało jeszcze potwierdzone przez oficjalne czynniki wojskowe, to zazwyczaj sygnuje je stwierdzeniem, że pochodzą one „ze źródeł nieoficjalnych”. Taka formułka brzmi ładnie i niejako a priori sugeruje czytelnikowi, że piszący ma informacje z pierwszej ręki – jakieś przecieki – a jego informator pragnie pozostać anonimowym, ze względów bezpieczeństwa. W większości przypadków, to o czym dowiedział się taki autor, to jednak nic więcej, niż mocno zniekształcone plotki – szum informacyjny – lub zwyczajna dezinformacja. Prawda jest bowiem taka, że wojsko nie mówi tego, czego nie chce i nie musi powiedzieć, chętnie zaś puszcza w obieg różne fałszywe pogłoski. Moim zdaniem, znacznie efektywniejszym sposobem szukania informacji mogących naprowadzić na ślad współczesnych zagadek skrywanych za siatkami tajnych kompleksów wojskowych, jest analizowanie materiałów zebranych na przestrzeni minionych 10-20 lat, a dotyczących, potwierdzonych przez wojsko przyszłościowych programów, o których później, nagle, przestano się oficjalnie wypowiadać. Dokładnie tak przedstawiała się sprawa zarówno w przypadku programu myśliwca Stealth, jak i bombowca B-2 Spirit.  

Już w listopadzie 1988 roku Pentagon oświadczył, że Stany Zjednoczone dysponują “niewidzialnym” nocnym myśliwcem F-117A - pierwszym w historii samolotem niewykrywalnym dla radarów, czyli typu Stealth. Jednak jeśli za UFO uznać samoloty typu Stealth, to jak wytłumaczyć obserwacje niezwykłych obiektów z wcześniejszych lat, choćby od roku 1947, kiedy to po odnotowaniu obserwacji Kennetha Arnolda media ukuły pojęcie “latające talerze” na określenie wszelkich Niezidentyfikowanych Obiektów Latających? Czy niezwykłe zdolności manewrowe i przyspieszenie lotu rozmaitych domniemanych UFO, wynikać mogły z testowania aparatów bezzałogowych?

Bezwzględnie wiele powojennych raportów o niezidentyfikowanych obiektach latających, dotyczyło obserwacji tajnych wojskowych samolotów bezzałogowych. Mowa tu zresztą nie tylko o pracach realizowanych w Stanach Zjednoczonych, ale również byłym ZSRR. Analizując problem związku między utajnionymi badaniami nad maszynami bezzałogowymi a ufologią, można pójść nawet krok dalej. Osobiście jestem przekonany, że część informacji podawanych w publikacjach ufologicznych, a dotyczących problemu tzw. katastrof UFO, była właśnie pokłosiem akcji zabezpieczania wojskowych maszyn bezzałogowych, rozbitych w trakcie testów, bądź lotów bojowych. Jak wiadomo, do wypadków takich dochodziło wielokrotnie, a na dodatek testowane prototypy rozbijały się nie koniecznie na terenie poligonów doświadczalnych, ale również z dala od nich. Dla przypadkowego świadka takiego incydentu, zarówno niezwykły kształt szczątków obiektu, jak i aura tajemniczości, towarzysząca akcji jego zabezpieczania przez jednostki wojskowe, mogły być podstawą dla różnych domniemań, w tym, o pozaziemskim rodowodzie wraku.

Prace nad technologią Stealth prowadzono w USA już od lat 50. Wciąż jednak krążą plotki, że rozwiązania zastosowane w samolotach typu Stealth, Amerykanie opracowali wykorzystując technologie z wraku UFO, które rozbiło się w 1947 roku w Roswell.

Plotki sugerujące, że technologia stealth ma swój pozaziemski rodowód, pojawiły się po raz pierwszy już na początku lat 80., konkretnie zaś w 5 numerze miesięcznika ufologicznego „Flying Saucer Review” z 1981 roku. Zamieszczono tam list czytelnika, spekulującego, czy technologia stealth nie wywodzi się przypadkiem z wraków pozaziemskich statków, przejętych potajemnie przez armię. Cały ten pomysł, jakże modny obecnie wśród zachodnich ufologów, jest niestety równie niedorzeczny, jak i same hipotezy, łączące incydent w Roswell, z katastrofą jakiegoś pozaziemskiego statku. Zagadnienia tego nie będę tu dalej rozwijał, ponieważ bardzo szczegółowo omówię go w jednej z dwóch książek, nad którymi obecnie pracuję.

W jednej z prac wspomina Pan o łączeniu lotów super-cichego amerykańskiego śmigłowca szturmowego Comanche z obserwacjami słynnych tajemniczych “czarnych helikopterów” - obiektów łączonych z kolei z przechwytywaniem śladów po kosmitach, a także przypadkami okaleczania bydła. Czy więc większość meldunków o zaobserwowaniu UFO wynikać może z dostrzeżenia na niebie prototypów wojskowych aparatów latających? Przyznać trzeba, że choćby bezzałogowy szpiegowski “Predator”, używany przez Amerykanów już w Afganistanie, robi wrażenie obiektu “nie z tej ziemi”.

Jeżeli chodzi o sam program śmigłowca rozpoznawczo-szturmowego RAH-66 Comanche, to 23 lutego tego roku, został on oficjalnie wycofany! Co do twierdzeń, że wszelkie powojenne raporty na temat niezidentyfikowanych obiektów latających, można zrzucić na karb technologii wojskowej, to byłbym bardzo ostrożny w głoszeniu podobnych przekonań. Nawet w odniesieniu do technologii najtajniejszej i najbardziej zaawansowanej. Choć nie ulega dla mnie wątpliwości, że szereg raportów na temat UFO ma ścisły związek z eksploatacją konstrukcji stricte ziemskiego pochodzenia, to im dokładniej wnika się w historię wszelkich egzotycznych aparatów latających opracowanych na ziemi, tym dobitniej uwidacznia się zagadkowość pewnej wąskiej grupy doniesień o UFO. Szkoda, że doniesienia te giną w szumie innych, mniej wiarygodnych, ale za to pozornie bardziej rewelacyjnych tematów, które ostatnio doczepia się do zagadnienia fenomenu UFO.

Nie tylko w USA konstruuje się niezwykłe aparaty latające. Przykład stanowić tu może zaprezentowany w lutym 2002 roku “latający spodek” zaprojektowany przez naukowców z uniwersytetu w Trondheim w Norwegii. Jest to bezzałogowy aparat latający, który startuje pionowo jak helikopter, ale może też latać z dużą prędkością. Urządzenie to nazwane SiMiCon Rotor Craft (SRC) przypomina wyglądem statek kosmiczny "Enterprise" z telewizyjnego serialu "Star Trek", można je więc faktycznie wziąć za pojazd kosmitów. Przeznaczeniem mierzącego 4,5 metra SRC są loty szpiegowskie i obserwacja pola walki, ale może on też być wykorzystywany przez policję oraz do analizy zanieczyszczeń środowiska lub sporządzania map. USA nie mają więc monopolu na tajne samoloty o niezwykłych możliwościach. Czy w Polsce również nad takimi konstrukcjami pracowano lub nadal się pracuje?

Na prowadzenie zaawansowanych technicznie programów lotniczych potrzebne są ogromne fundusze. Wątpię, aby na przestrzeni ostatnich kilku dekad, Polskę było stać na tak kosztowne projekty, o których w dodatku nikt do tej pory nic by nie wiedział. Możliwe jest za to, że w latach 90. w Polsce pracowano nad kilkoma prototypami małych, krótkodystansowych samolotów bezzałogowych, przeznaczonych do rozpoznania pola walki, o których jeszcze w prasie lotniczej nie wspominano. Czas pokarze, czy tak w istocie było… Co do innych państw, to oczywiście Stany Zjednoczone nigdy nie były osamotnione. Szereg bardzo nietypowo wyglądających samolotów i aparatów latających powstawało po II wojnie światowej m. in. w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, czy wspomnianym już ZSRR. Problem ten omówiłem w mojej pierwszej książce: Z archiwum tajnych technologii lotniczych. Choć większość tego typu maszyn stanowiła jedynie: prototypy, maszyny eksperymentalne lub demonstratory dla nowych technologii i nie doczekała się produkcji seryjnej, to były one z powodzeniem oblatywane, nierzadko przez całe miesiące. Dziś, niektóre z nich można oglądać w muzeach lotniczych. O innych zaś dowiemy się pewnie za jakiś czas, a jeszcze inne na zawsze pozostaną nieznane. Warto tu dodać, że prototypy niekonwencjonalnych samolotów oraz aparatów latających, nie powstawały tylko w ramach programów wojskowych. Szereg zadziwiających swoim wyglądem konstrukcji, narodziło się z inicjatywy prywatnych konstruktorów, że wspomnę Amerykanina, dr Mollera, twórcę kilku dyskoidalnych wirnikopłatów pionowego startu i lądowania oraz znanych na całym świecie braci Rutan.

Niektóre z współczesnych tajnych projektów aparatów latających łączone są z niezwykle odległymi już w czasie badaniami inżynierów z hitlerowskich Niemiec. Czy rzeczywiście te technologie sprzed ponad 60 lat były aż tak zaawansowane?

W okresie II wojny światowej niemieccy inżynierowie dokonali niebywałego postępu technicznego. Jest to fakt nie podlegający dyskusji. Wystarczy wspomnieć, że wiele powojennych konstrukcji samolotów i rakiet, jakie opracowano w Stanach Zjednoczonych, ZSRR i Wielkiej Brytanii, bazowało właśnie na dokonaniach niemieckich. Nie wykluczone, że również dziś z owych odległych w czasie koncepcji, inżynierowie czerpią inspirację. Cały ten problem, ma jednak i swoją drugą stronę. Obecnie wielu autorów (w tym również naszych krajowych), do tego stopnia uległo fascynacji poziomem niemieckiej technologii z okresu II WŚ, że przypisuje jej także dokonania zupełnie wyimaginowane. Znakomitym przykładem takiej właśnie legendy o supertajnych broniach Hitlera, jest sprawa domniemanych niemieckich latających dysków: V-7, Haunebu, czy Kugelblitz. Na zebranie materiałów opisujących takie prototypy oraz ich zweryfikowanie, poświeciłem prawie dwa lata mozolnej pracy. Moją rewizję historii latających dysków Hitlera, przedstawiłem w ostatniej książce: „Syndrom V-7”, do której odsyłam wszystkich czytelników zainteresowanych tym zagadnieniem. Sądzę, że wyjaśnia ona ten problem, aż nazbyt czytelnie.

Wciąż w fazie eksperymentów znajdują się rozmaite egzotyczne technologie lotnicze. Czego jeszcze możemy się spodziewać po prototypach samolotów wojskowych o rozmaitym przeznaczeniu?

Przyszłością lotnictwa wojskowego, są samoloty i aparaty bezzałogowe. Sądzę, że właśnie w tym kierunku zmierza większość współczesnych tajnych programów lotniczych i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale również w niektórych państwach europejskich. Zasadniczym celem takich badań, jest zaś maksymalne wyśrubowanie różnych parametrów technicznych przyszłościowych konstrukcji, na przykład poprzez zastosowanie nowych systemów napędowych, wykorzystanie wytrzymalszych i lżejszych materiałów kompozytowych, czy też udoskonalanie technologii stealth. Przypuszczam też, że wiele korporacji lotniczych ponownie zainteresowało się militarnym wykorzystaniem sterowców – choćby do celów transportowych – i pracuje nad opracowaniem ich nowych generacji, przystosowanych do warunków współczesnego pola walki. Jakiś czas temu, w kilku zachodnich pismach pojawiły się np. spekulacje o wojskowych pracach nad tzw. „dzienną technologią stealth”, sprowadzającą się do bycia niewidzialnym dla oka ludzkiego. Jeżeli w przypadku typowych samolotów bojowych, technologia taka ma raczej wątpliwe zastosowanie, to dla wojskowych sterowców, wydaje się ona wręcz marzeniem. W kontekście globalnego rozwoju lotnictwa, jedno jest pewne. Jego najciekawszy etap jest dopiero przed nami, a fakt, że prototypy, o których istnieniu dowiemy się za kilka, lub kilkanaście lat, mogą być właśnie w tej chwili testowane w powietrzu, czyni to zagadnienie jeszcze bardziej intrygującym.

 

11 marca 2004 roku

[wywiad ukazał się w „Expressie Bydgoskim”]


 

środa, 17 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 5)

 

Dzisiaj fragment piąty mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


Tego wieczoru Maciek długo nie mógł zasnąć. Wciąż analizował wydarzenia minionych godzin. Równocześnie zdał sobie sprawę, że jadąc na spotkanie z Krzysztofem i druhami, nie był zupełnie przygotowany na roboczy wyjazd na Dolny Śląsk. Najpierw musiał się więc udać z powrotem do Krakowa, aby zabrać ze sobą wszystkie potrzebne rzeczy, poczynając od odpowiedniej odzieży, kasku, czołówki, woderów, a kończąc na laptopie i dziesiątkach innych gadżetów ułatwiających mu pracę w terenie. Na wszelki wypadek zdecydował się zabrać również kilka par lateksowych rękawiczek, gdyby przypadkiem miał przeglądać jakieś archiwalne dokumenty.

O trzeciej w nocy doszedł do wniosku, że skoro i tak nie może zasnąć, to, zamiast wiercić się w łóżku, spożytkuje czas na jazdę samochodem. Energicznym ruchem sięgnął do leżącej koło łóżka torby, wyciągnął z niej podręczny alkomat i upewnił się, że wypite kilka godzin wcześniej piwo nie jest przeciwwskazaniem do podróży. Piętnaście minut później mijał już punkt kontrolny w prezydenckim ośrodku. Wcześniej na stole w salonie zostawił kartkę z lakoniczną informacją: „Druhowie. Pilna sprawa zmusiła mnie do natychmiastowego powrotu do Krakowa. Wybaczcie. Do zobaczenia za rok. Maciuś”.

Do swojego mieszkania dotarł w sobotę około szóstej rano. O dziwo nie czuł zupełnie zmęczenia. Podekscytowanie tym, co być może czekało na niego w Górach Sowich, dało mu porcję energii, jakiej nie czuł od lat. Wiedział jednak dobrze, że za kilka godzin jego organizm zapłaci za to wysoką cenę. Nic w przyrodzie nie ginie. Ciało, prędzej czy później, odbierze sobie z nawiązką nieprzespaną noc.

Prysznic, pakowanie oraz przygotowanie pokaźnego termosu z kawą na drogę zajęły mu kolejną godzinę. O siódmej, objuczony niczym wielbłąd, schodził już po schodach do garażu. Tam do bagażnika dorzucił jeszcze wodery, kask, czołówkę, statyw oraz dwie ręczne latarki. Kilkanaście minut później mijał już pierwsze bramki na A4.

 

* * *

 

Wjeżdżając na Przełęcz Walimską, Maciek uświadomił sobie, że tym razem jego podekscytowanie czekającym go śledztwem jest wyjątkowe. Jazda lokalną górską serpentyną zawsze wprowadzała go w magiczny i tajemniczy klimat Gór Sowich. Tego sobotniego poranka towarzyszyło temu coś więcej. Od rozmowy z chatbotem miał wrażenie, jakby znajdował się w innym stanie świadomości. To już nie był świat, w którym się wychował, studiował i prowadził kolejne dochodzenia. Coś się zmieniło.

W pewnym momencie, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie słowa Krzysztofa: „... czuję jakiś niepokój. Zupełnie, jakby nadciągało coś, co nas przerasta. Coś, co jest... ponad nami”. Rozmyślając o odczuciach przyjaciela, Maciek zdał sobie sprawę, że od kilku godzin czuł to samo. Choć zasadniczo całą drogę skupiał się na zagadce dotyczącej praskich dokumentów, ukrytych podziemi, a także tego, co rzekomo miało się w nich od osiemdziesięciu lat znajdować, to jakaś część jego intuicji alarmowała go, że w Górach Sowich czeka na niego COŚ, na co nie będzie mieć wpływu. COŚ, co już się samoistnie toczy i niczym śnieżna kula zabiera wszystko, co napotka na swojej drodze. A najbardziej niepokojące było przeświadczenie, że owo COŚ niedługo pochłonie również jego. Było to zupełnie nowe odczucie w jego ponad dwudziestoletnim zaangażowaniu w wyjaśnianie różnych zagadek. W zasadzie to zawsze czuł jedynie ciekawość. Chwile niepokoju dotyczyły zaś tylko tego, czy uda mu się dotrzeć do jakiegoś świadka, dokumentów, starych artykułów. Jednym słowem, czy pozyska informacje, które pozwolą mu rozwikłać aktualnie weryfikowaną zagadkę. Teraz role jakby się odwróciły, a niepokój dotyczył CZEGOŚ zgoła innego. To właśnie myśl, że wkrótce dotrze do sedna zagadki, przyprawiała go… – tak, czuł to bardzo dobrze – o ciarki na plecach. „Co jest do kurwy nędzy?” – przeklął w myślach najgorszą inwektywą swojego nieżyjącego od wielu lat dziadka.

Rozmyślania przerwał mu wyłaniający się zza drzew widok ogromnego ośrodka rekreacyjnego w Sowinie. Był niemal na miejscu. By dotrzeć w okolice sztolni numer jeden na Gontowej, musiał jeszcze tylko odbyć kilkunastominutowy marsz leśnym duktem. Aby ową drogę maksymalnie sobie skrócić, Maciek postanowił podjechać autem pod sam szlaban z napisem „Zakaz wjazdu do lasu”. Gdy zbliżał się do celu, zauważył, że na „jego miejscu” stoi już jakaś osobówka na wrocławskich numerach. Przeklinając ponownie w myślach, ale już własnym repertuarem bluzgów, zaparkował tuż koło granatowej „polówki”. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było nieproszone towarzystwo w rejonie, w którym niebawem planował szukać tajemniczego głazu-drogowskazu do zamaskowanych podziemi, pozostawionego kilkadziesiąt lat temu przez Niemców.

 

* * *

 

Maciek dotarł pod sztolnię numer jeden, nie napotkawszy po drodze nikogo. Wejście do podziemi wyglądało identycznie, jak kilka miesięcy wcześniej, gdy żegnał je skwarnego, lipcowego popołudnia. Zmieniła się tylko okolica. Na pobliskich drzewach brak już było liści, a na ziemi gdzieniegdzie zalegała wątła warstwa śniegu. Las zdawał się też bardziej ponury i tajemniczy. Typowa sceneria dla zaczynającego się listopada.

Rozmyślając nad dalszymi krokami, Maciek postanowił zostawić gdzieś plecak, by nie targać ze sobą rzeczy, które do jako takiej wędrówki po lesie w poszukiwaniu drogowskazu były mu zbędne. Wiedział, że hipotetyczne wejście do zamaskowanych podziemi – trzeciej części kompleksu na Gontowej, nie mogło być zbytnio oddalone od sztolni numer jeden. Z plecaka wyjął jedynie dwie kanapki kupione wcześniej na jednej ze stacji. Choć nie czuł jeszcze zmęczenia, narastał w nim głód. Ukrywszy plecak pod liśćmi, sprawdził jeszcze, czy w kieszeni jego kurtki spoczywa telefon komórkowy oraz kluczyki od auta. Następnie ugryzł pokaźny kawałek kanapki i ruszył na poszukiwania głazu-drogowskazu.

Zgodnie z informacjami przekazanymi przez niemieckiego oficera, wejście do tunelu miało być zabetonowane i zamaskowane, do samych podziemi zaś prowadzić miał jedynie pionowy szyb. Maciek postanowił, że wejdzie na górskie zbocze na odległość około stu metrów od leśnego duktu i następnie równolegle do niego będzie podążał lasem. Nie uszedł jeszcze kilkudziesięciu metrów, gdy nagle usłyszał trzask łamanych gałęzi. Przez chwilę miał nadzieję, że to jakieś zwierzę. Pozostając w bezruchu, wytężył słuch i wzrok. Po kilku sekundach zlokalizował źródło łamanych gałęzi. Niestety, nie było to zwierzę. Niecałe sto metrów od miejsca, gdzie stał, las przemierzała jakaś kobieta.

 

[Niebawem ciąg dalszy]