środa, 17 kwietnia 2024

SPRZYMIERZENIEC (fragment 5)

 

Dzisiaj fragment piąty mojej nowej książki "Sprzymierzeniec"...

 


Tego wieczoru Maciek długo nie mógł zasnąć. Wciąż analizował wydarzenia minionych godzin. Równocześnie zdał sobie sprawę, że jadąc na spotkanie z Krzysztofem i druhami, nie był zupełnie przygotowany na roboczy wyjazd na Dolny Śląsk. Najpierw musiał się więc udać z powrotem do Krakowa, aby zabrać ze sobą wszystkie potrzebne rzeczy, poczynając od odpowiedniej odzieży, kasku, czołówki, woderów, a kończąc na laptopie i dziesiątkach innych gadżetów ułatwiających mu pracę w terenie. Na wszelki wypadek zdecydował się zabrać również kilka par lateksowych rękawiczek, gdyby przypadkiem miał przeglądać jakieś archiwalne dokumenty.

O trzeciej w nocy doszedł do wniosku, że skoro i tak nie może zasnąć, to, zamiast wiercić się w łóżku, spożytkuje czas na jazdę samochodem. Energicznym ruchem sięgnął do leżącej koło łóżka torby, wyciągnął z niej podręczny alkomat i upewnił się, że wypite kilka godzin wcześniej piwo nie jest przeciwwskazaniem do podróży. Piętnaście minut później mijał już punkt kontrolny w prezydenckim ośrodku. Wcześniej na stole w salonie zostawił kartkę z lakoniczną informacją: „Druhowie. Pilna sprawa zmusiła mnie do natychmiastowego powrotu do Krakowa. Wybaczcie. Do zobaczenia za rok. Maciuś”.

Do swojego mieszkania dotarł w sobotę około szóstej rano. O dziwo nie czuł zupełnie zmęczenia. Podekscytowanie tym, co być może czekało na niego w Górach Sowich, dało mu porcję energii, jakiej nie czuł od lat. Wiedział jednak dobrze, że za kilka godzin jego organizm zapłaci za to wysoką cenę. Nic w przyrodzie nie ginie. Ciało, prędzej czy później, odbierze sobie z nawiązką nieprzespaną noc.

Prysznic, pakowanie oraz przygotowanie pokaźnego termosu z kawą na drogę zajęły mu kolejną godzinę. O siódmej, objuczony niczym wielbłąd, schodził już po schodach do garażu. Tam do bagażnika dorzucił jeszcze wodery, kask, czołówkę, statyw oraz dwie ręczne latarki. Kilkanaście minut później mijał już pierwsze bramki na A4.

 

* * *

 

Wjeżdżając na Przełęcz Walimską, Maciek uświadomił sobie, że tym razem jego podekscytowanie czekającym go śledztwem jest wyjątkowe. Jazda lokalną górską serpentyną zawsze wprowadzała go w magiczny i tajemniczy klimat Gór Sowich. Tego sobotniego poranka towarzyszyło temu coś więcej. Od rozmowy z chatbotem miał wrażenie, jakby znajdował się w innym stanie świadomości. To już nie był świat, w którym się wychował, studiował i prowadził kolejne dochodzenia. Coś się zmieniło.

W pewnym momencie, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie słowa Krzysztofa: „... czuję jakiś niepokój. Zupełnie, jakby nadciągało coś, co nas przerasta. Coś, co jest... ponad nami”. Rozmyślając o odczuciach przyjaciela, Maciek zdał sobie sprawę, że od kilku godzin czuł to samo. Choć zasadniczo całą drogę skupiał się na zagadce dotyczącej praskich dokumentów, ukrytych podziemi, a także tego, co rzekomo miało się w nich od osiemdziesięciu lat znajdować, to jakaś część jego intuicji alarmowała go, że w Górach Sowich czeka na niego COŚ, na co nie będzie mieć wpływu. COŚ, co już się samoistnie toczy i niczym śnieżna kula zabiera wszystko, co napotka na swojej drodze. A najbardziej niepokojące było przeświadczenie, że owo COŚ niedługo pochłonie również jego. Było to zupełnie nowe odczucie w jego ponad dwudziestoletnim zaangażowaniu w wyjaśnianie różnych zagadek. W zasadzie to zawsze czuł jedynie ciekawość. Chwile niepokoju dotyczyły zaś tylko tego, czy uda mu się dotrzeć do jakiegoś świadka, dokumentów, starych artykułów. Jednym słowem, czy pozyska informacje, które pozwolą mu rozwikłać aktualnie weryfikowaną zagadkę. Teraz role jakby się odwróciły, a niepokój dotyczył CZEGOŚ zgoła innego. To właśnie myśl, że wkrótce dotrze do sedna zagadki, przyprawiała go… – tak, czuł to bardzo dobrze – o ciarki na plecach. „Co jest do kurwy nędzy?” – przeklął w myślach najgorszą inwektywą swojego nieżyjącego od wielu lat dziadka.

Rozmyślania przerwał mu wyłaniający się zza drzew widok ogromnego ośrodka rekreacyjnego w Sowinie. Był niemal na miejscu. By dotrzeć w okolice sztolni numer jeden na Gontowej, musiał jeszcze tylko odbyć kilkunastominutowy marsz leśnym duktem. Aby ową drogę maksymalnie sobie skrócić, Maciek postanowił podjechać autem pod sam szlaban z napisem „Zakaz wjazdu do lasu”. Gdy zbliżał się do celu, zauważył, że na „jego miejscu” stoi już jakaś osobówka na wrocławskich numerach. Przeklinając ponownie w myślach, ale już własnym repertuarem bluzgów, zaparkował tuż koło granatowej „polówki”. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było nieproszone towarzystwo w rejonie, w którym niebawem planował szukać tajemniczego głazu-drogowskazu do zamaskowanych podziemi, pozostawionego kilkadziesiąt lat temu przez Niemców.

 

* * *

 

Maciek dotarł pod sztolnię numer jeden, nie napotkawszy po drodze nikogo. Wejście do podziemi wyglądało identycznie, jak kilka miesięcy wcześniej, gdy żegnał je skwarnego, lipcowego popołudnia. Zmieniła się tylko okolica. Na pobliskich drzewach brak już było liści, a na ziemi gdzieniegdzie zalegała wątła warstwa śniegu. Las zdawał się też bardziej ponury i tajemniczy. Typowa sceneria dla zaczynającego się listopada.

Rozmyślając nad dalszymi krokami, Maciek postanowił zostawić gdzieś plecak, by nie targać ze sobą rzeczy, które do jako takiej wędrówki po lesie w poszukiwaniu drogowskazu były mu zbędne. Wiedział, że hipotetyczne wejście do zamaskowanych podziemi – trzeciej części kompleksu na Gontowej, nie mogło być zbytnio oddalone od sztolni numer jeden. Z plecaka wyjął jedynie dwie kanapki kupione wcześniej na jednej ze stacji. Choć nie czuł jeszcze zmęczenia, narastał w nim głód. Ukrywszy plecak pod liśćmi, sprawdził jeszcze, czy w kieszeni jego kurtki spoczywa telefon komórkowy oraz kluczyki od auta. Następnie ugryzł pokaźny kawałek kanapki i ruszył na poszukiwania głazu-drogowskazu.

Zgodnie z informacjami przekazanymi przez niemieckiego oficera, wejście do tunelu miało być zabetonowane i zamaskowane, do samych podziemi zaś prowadzić miał jedynie pionowy szyb. Maciek postanowił, że wejdzie na górskie zbocze na odległość około stu metrów od leśnego duktu i następnie równolegle do niego będzie podążał lasem. Nie uszedł jeszcze kilkudziesięciu metrów, gdy nagle usłyszał trzask łamanych gałęzi. Przez chwilę miał nadzieję, że to jakieś zwierzę. Pozostając w bezruchu, wytężył słuch i wzrok. Po kilku sekundach zlokalizował źródło łamanych gałęzi. Niestety, nie było to zwierzę. Niecałe sto metrów od miejsca, gdzie stał, las przemierzała jakaś kobieta.

 

[Niebawem ciąg dalszy]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz