Kilka tygodni temu pojawiła się moja
nowa książka. To pierwszy tom Kryptonimu
V-7. Książka otwiera nową serię Tropem
Wunderwaffe. W sześciu raportach opowiem w niej o moim najdłuższym i
najbardziej zawiłym śledztwie. O tym, jak cała historia się zaczęła, piszę we
wstępie do książki:
Pewnego lipcowego wieczoru 1987 roku
ulewny deszcz sprawił, że kolejne godziny postanowiłem spędzić na lekturze
zabranej ze sobą w góry książki. Jej autorem był Jerzy Domański, zaś tytuł
brzmiał Zagadka epoki. Za oknem sypialni małego drewnianego domku
zaszytego w górach koło Zawoi błyskało i grzmiało. Mroczna atmosfera była wręcz
idealna do zagłębiania się w lekturze. „Ciekawe, co tak naprawdę kryje się za
zagadką UFO?” – zastanawiałem się, brnąc przez kolejne rozdziały. Aż w końcu
dotarłem na stronę 127. Kiedy zaczynałem czytać jej treść, nie przyszło mi
nawet do głowy, że kiedyś podjęty tam wątek stanie się tematem mojego ponad
dwudziestoletniego śledztwa.
Wymienione przez Domańskiego
nazwiska konstruktorów: Miethe, Bellonzo czy Schriever nic mi wówczas nie
mówiły, mimo iż moja wiedza o lotnictwie nie była laicka. W mieszkaniu w
Krakowie miałem dość pokaźną kolekcję różnych plastikowych modeli samolotów,
które od lat godzinami pieczołowicie sklejałem. Ale nic, co wiedziałem w 1987
roku o lotnictwie i samolotach, nie kojarzyło mi się z latającymi dyskami. A
właśnie o takich konstrukcjach pisał Jerzy Domański na 127 stronie Zagadki
epoki. Mało tego, omawiane przez niego prace nad latającymi dyskami miały
być realizowane jeszcze podczas drugiej wojny światowej w Trzeciej Rzeszy. „Czy
to możliwe?” – pomyślałem. „Czy za tajemnicą UFO kryje się nasza ziemska
technika? – rozważałem w myślach ewentualność, jakiej wcześniej nie brałem
nigdy pod uwagę.
O zagadce niemieckich latających
talerzy myślałem jeszcze przez kilka kolejnych dni. Potem o niej zapomniałem.
Minęło kilka lat.
Nadszedł 1994 rok. Wśród moich
zainteresowań pojawił się nowy, pełen niedopowiedzeń temat – tajne bronie.
Pochłaniałem dosłownie wszystko, co się z nimi wiązało. Był to czas, gdy co
kilka miesięcy prasę obiegała nowa, elektryzująca wiadomość o samolocie,
rakiecie lub innej broni, którą w tajemnicy doskonalono na jakimś tajnym
poligonie w okresie zimnej wojny. A że zimna wojna się skończyła, coraz więcej
można było mówić i pisać o jej sekretach.
Nie zaskoczyło mnie szczególnie, iż
wśród setek publikacji o tajnych wojskowych programach zbrojeniowych
ustawicznie mogłem napotkać sugestie, że znana technika wojskowa to jedynie
fragment tego, czym dysponują niektóre światowe mocarstwa. Studiując szereg
fachowych opracowań o historii lotnictwa i podboju kosmosu, fakt ten stawał się
dla mnie z miesiąca na miesiąc coraz bardziej oczywisty. „Ileż to razy po
drugiej wojnie światowej mocarstwa niespodziewanie przyznawały się do
posiadania jakiegoś ultranowoczesnego samolotu, opracowania awangardowych
systemów napędowych lub potwierdzały istnienie tajnych placówek
naukowo-badawczych czy ukrytych w odludnych terenach poligonów
doświadczalnych?” – rozmyślałem po lekturze nowego artykułu bądź książki.
Historia wojskowości jasno dowodziła, że przez ostatnie pół wieku opinia
publiczna wielokrotnie była zaskakiwana informacjami o tajnych projektach,
których istnienie wcześniej dementowano.
Czytając liczne opracowania,
zauważyłem też, że dla wielu publicystów, zwłaszcza propagujących wszelkie
teorie spiskowe, powyższe fakty były niczym manna z nieba. Sugerowały bowiem
niezbicie, że informacje niegdyś traktowane przez fachowców wojskowości jak
zwykłe mrzonki mogą pewnego dnia okazać się faktem. Jednym słowem, historia
wojskowości zdawała się potwierdzać, że o tym, co testują bądź testowały armie
światowych mocarstw, możemy wciąż mieć bardzo ograniczoną wiedzę. Co ciekawe,
zdaniem wielu fachowców miało to również dotyczyć losów niektórych tajnych
broni pochodzących jeszcze z okresu drugiej wojny światowej! To zaś od razu
przypomniało mi o tym, o czym wiele lat wcześniej przeczytałem w książce
Domańskiego. Niedługo później w moje ręce wpadły też inne materiały podejmujące
temat niemieckich latających dysków. Przeczytałem o nich między innymi w
książce Janusza Wojciechowskiego UFO i prawdziwe latające talerze czy
takich pismach jak „Magazyn UFO” oraz „Nieznany Świat”.
Czytając kolejne opracowania, zdałem
sobie sprawę, że zagadka niemieckich latających talerzy już od lat intrygowała
różnych badaczy. Szczerze powiedziawszy, bynajmniej mnie to nie dziwiło. „Gdyby
uzyskano niepodważalne dowody na poparcie jej autentyczności, koniecznością
stałoby się automatyczne zweryfikowanie szeregu uznanych obecnie faktów
historii” – rozważałem. Należałoby między innymi zrewidować poglądy dotyczące
stopnia zaawansowania techniki, jaką u schyłku drugiej wojny światowej
dysponowano w Trzeciej Rzeszy. W konsekwencji zaś należałoby zweryfikować
informacje odnośnie technicznej wiedzy, w której posiadanie tuż po zakończeniu
wojny mogły wejść Stany Zjednoczone, Związek Radziecki, Wielka Brytania czy
Francja. Ponieważ całość zagadki dotyczyła opracowanych rzekomo w tajnych
zakładach zbrojeniowych Trzeciej Rzeszy aparatów latających w kształcie dysku,
ewentualne wykazanie, iż programy takie były realizowane, a część z nich
uwieńczono budową sprawnych w locie prototypów, w istotny sposób wpłynęłoby
także na ocenę wielu raportów o UFO. „Hipoteza o ich wojskowym pochodzeniu
zyskałaby ważny punkt zaczepienia” – rozmyślałem. Byłby nią logicznie brzmiący
scenariusz traktujący raporty o UFO jako obserwacje testowanych bądź
wykorzystywanych przez wojsko – począwszy od drugiej połowy lat czterdziestych
– tajnych konstrukcji stanowiących kontynuację projektów niemieckich z lat
drugiej wojny światowej.
Zagadka stawała się dla mnie coraz
bardziej intrygująca. Coraz bardziej też chciałem poznać odpowiedzi na liczne
wynikające z niej pytania. Ostatecznie w 2002 roku postanowiłem przeprowadzić w
tej sprawie własne śledztwo...
[fragment książki Kryptonimu V-7,
raport 1]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz